"Każdy człowiek, gdziekolwiek by się nie udał, to odbywa przede wszystkim podróż do wnętrza siebie". Fragment książki "Północ. Na przekór losowi i logice wbrew"
Drogi Czytelniku, książka którą trzymasz właśnie w dłoni jest moim debiutem literackim, choć jest to już trzecia z książek składających się na mój skandynawski tryptyk. Dlaczego spośród tylu książek, miał(a)byś wybrać właśnie moją Dlatego, że takiej książki podróżniczo-filozoficzno-rozrywkowej o Norwegii jeszcze nie czytał(a)eś. Zabiorę cię w miejsca piękne jak marzenia podróżą niczym sen, uwiodę humorem i zaaplikuję całkiem pokaźną dawkę wiedzy. Chcesz przez miesiąc zwiedzać obcy kraj począwszy od najdalej na północ wysuniętego krańca Europy, sypiając w bagażniku i żywiąc się gdzie popadnie To książka dla Ciebie. Chcesz dowiedzieć się, jak w dwie godziny zwiedzić Oslo, co piją drewniane miśki w Finlandii, zmoknąć w Bergen, czy jak zjeść za darmo kebaba w Haugesund To książka dla Ciebie. Przede wszystkim jednak, przez blisko 400 stron dostajesz dawkę pozytywnej energii, byle byś tylko nie przesadził z dawkowaniem 😀
Do lektury książki "Północ. Na przekór losowi i logice wbrew" zapraszam was razem z jej autorem Krzysztofem Cegiełką. Dziś możecie przeczytać jej fragment:
Nordkapp.
(02.07.2018, godz. 06:30). Obudziło mnie poranne słońce tworzące w aucie całkiem ciekawy mikroklimat, bo przywodzący na myśl lasy tropikalne (choć nie było aż tyle wilgoci, bo i niby skąd? 😀). Co więcej, obudziłem się w jednej skarpecie, choć mógłbym przysiąc, że zasypiałem w dwóch. I to jest dopiero „zagadka dropsa”. Szybko opuściłem szybę, by jeszcze szybciej zaczerpnąć powietrza i zniwelować zaduch panujący w środku. Aby wyjść z samochodu, musiałem rzecz jasna przecisnąć się na przednie siedzenie. Udało się i wreszcie wysiadłem mogąc rozprostować kości, ku ogromnej uciesze atakujących zewsząd komarów. Ja naprawdę nie wiem o co chodzi, ale takiej batalii z komarami podczas naszej podróży to ja jeszcze nie toczyłem, co więcej, aż takiej to ja nie toczyłem chyba jeszcze nigdy w życiu. Dobrze chociaż, że w nocy spały, bo moje poszukiwania „skarbów” nad brzegiem zakończyłem gdzieś około 2 nad ranem. Swoją drogą, na brzegu leżało sporo kamieni, ale nie jakieś tam pospolite kamulce, ale płaskie niczym talerze różnej wielkości. A najlepsze, że na kamieniach były pamiątkowe napisy, w większości w rodzaju „Kaziu kocha Józię”, tyle że w różnych językach. Oczywiście nie omieszkałem zostawić też własnego, w postaci „WIECZNIWEDROWCY.WORDPRESS.COM, KC 01.07.2018”. A ryłem w kamulcu dobry kwadrans. Coś zatem jednak tu po mnie pozostanie 😀 Że spać poszedłem po godzinie 2 nad ranem już wiecie, ale że wstałem o 6 już nie 😀 Dokładnie, równo 4 godziny snu, a i tak pewnie tradycyjnie budziłem się w nocy. Żal mi po prostu czasu na sen, bo nie mam pojęcia kiedy znów nadarzy się okazja, bym o północy spacerował brzegiem Morza Norweskiego. Oprócz kamieni którymi napchałem wszystkie posiadane kieszenie, znalazłem jeszcze nogę kraba, fragment pancerza oraz kilka muszelek. Po długim i wnikliwym namyśle, postanowiłem jednak pozostawić padlinę na brzegu 😀A teraz będzie słów kilka o moich nowych znajomych, czyli ziomalach z Niemiec. Starszym małżeństwie podróżującym przez Norwegię chyba równie wiekowym camperem. Oj nie było wcale łatwo się dogadać, bo zwłaszcza dziadek słabo władał angielskim, czy raczej nie mówił po angielsku wcale. No ale zaznajomiliśmy się jednak na tyle dobrze, że podładowali mi w swoim domku na kołach baterię od aparatu, a ja zrobiłem im zdjęcia na tle wodospadu o które prosił. Stoją tak obok siebie i jakoś to tak marnie wygląda. Proponuję, aby pocałował żonę. Cmok. Pytam - co tak słabo? A ten dziadzio jak nie strzeli „glonojada” i się do babci nie dossie 😀 Bardzo sympatyczni i bardzo rozmowni, choć mimo wielu moich zapewnień, że go kompletnie nie rozumiem, dziadek usilnie starał się ze mną dogadać po niemiecku. Jakoś mu to chyba po prostu w naszej wzajemnej komunikacji nie przeszkadzało. Rozumiem w tym miejscu barierę językową, a przecież są ludzie którym nawet po Polsku nijak nie sposób wytłumaczyć, że nie interesuje nas specjalnie to, czym bardzo chcą się z nami podzielić. A propos wodospadu, jasne że się tam wybrałem. Wybrał się jednak na niego nawet Ireneusz (w dodatku wydarł przede mną) który podchodził do niego sceptycznie i nie miał na to jeszcze wczoraj najmniejszej ochoty. Ale warto było, bo woda plus słońce tworzyły sympatyczną tęczę. Sama droga jednak do łatwych nie należała, bo bardzo łatwo było sobie na pokonywanych kamieniach skręcić kostkę, nie mówiąc już nawet o skręceniu karku podczas wspinaczki po nich na górę. Ale czego się nie robi dla dobrego zdjęcia. Kiedy jednak sobie tak teraz myślę, że gdyby los chciał z kogoś zakpić, to mógłby mu spłatać takiego figla ledwie o kilkadziesiąt kilometrów od celu podróży, która przecież miała tych kilometrów nawet kilka tysięcy. Nie był na szczęście złośliwy w moim przypadku, choć kilka razy noga mi się „omsknęła”. Jeszcze wtedy nawet nie przypuszczałem, co też los może szykować dla mnie w niedalekiej przyszłości.
Po zdobyciu wodospadu ruszyliśmy z kopyta, by równo w południe znaleźć się na Nordkapp, przy słynnym, metalowym pomniku kuli ziemskiej. Ot tak, taki mieliśmy kaprys. Jedziemy, tablica Kåfjord, po kilku kilometrach tablica Nordkapp 58. Jest dobrze, Pokonujemy tunel długości 6870 m, nawet mnie o nazwę nie pytajcie, choć musicie wiedzieć, że każdy z nich swoją nazwę w Norwegii posiada. Kolejny z tuneli miał już jedynie 190 metrów, następny za to 4440 m. Nie zapisywaliśmy niestety ilości pokonanych tuneli, lecz możecie mi wierzyć a Ireneusz zaświadczy, że było ich od gromai trochę. W tle fiordy oraz urokliwe, drewniane domki, na wodzie zaś unoszą się leniwie pojedyncze kutry4. Teraz mijamy skały, potężne głazy, a przecież ledwie chwilę temu wyglądały zupełnie inaczej, bo przypominały ułożone na sobie warstwami deski w tartaku (jak te w Bieszczadach, choć tamte wyglądają na wbijane pionowo w ziemię). Jesteśmy ogromnymi szczęściarzami, bo nad nami piękne, błękitne niebo z malowniczymi chmurami, za nami słońce, a przed nami tablica Nordkapp 25 km. Podniecenie rośnie, zaczynam wiercić się w fotelu. To już, już za chwilę, miejsce które oglądane w domu na komputerze wydawało się takie odległe i niemal nierzeczywiste. Miejsce, do którego nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się w taką podróż ponad 20 – letnim, rozsypującym się autem, w dodatku śpiąc w bagażniku. Marzenie, które teraz wydaje się tak śmiesznie bliskie, z każdym metrem odzierane ze swej wyjątkowości, wydzierane fantazji z każdym kilometrem, a tych zostało już ledwie 19. Droga wije się ku górze, jesteśmy już bardzo blisko. Po lewej, w oddali jakieś zabudowania. Czy to już to? No ale nie widać rzeźby kuli ziemskiej, czyli to jednak nie to. Wyczytaliśmy wcześniej na jednym z blogów, że aby nie płacić za wjazd na szczyt, relacjonujący swoją wyprawę zostawił auto jakieś 6 kilometrów wcześniej i spokojnie podszedł pieszo. Bo trzeba Wam wiedzieć, że wejście piesze nie kosztuje nic, ale jak się chce wwieźć dupę aż pod sam klif, to nas na bramce skasują ok. 100 NOK. Tak to sobie sprytnie wymyślili. A co wymyśliliśmy my, zaradni Polacy? Otóż jakiś kilometr lub dwa wcześniej widzieliśmy przy drodze małą zatoczkę, tam też zostawiliśmy Dziadka i podeszliśmy kawałek pieszo 😀 Co więcej, dzięki tej operacji, miałem okazję zrobić zdjęcia pasącym się na szczycie reniferom. Rzecz jasna zaraz po tym, jak Ireneusz popędził dalej asfaltem, bo potem spotkaliśmy się już dopiero pod rzeźbą, dokładnie o godzinie12:00, w samo południe. Spotkaliśmy też naszego znajomego motocyklistę (Hi Gagarin!)z którym trochę pogadaliśmy, a trochę pokręciliśmy się po okolicy. Kupiliśmy z Ireneuszem nieco pamiątek, wysłaliśmy kartki do Polski i o godzinie 15:30 opuściliśmy Nordkapp, znów tylko przez chwilę podążając wspólnie, by się wkrótce rozdzielić i napawać chwilą już we własnym tempie.
Całe ludzkie życie to nieustająca, samotna wędrówka. W jej trakcie towarzyszą nam rodzice, przyjaciele, dzieci, ale ich towarzystwo wcześniej czy później jednak się kończy. Lecz my maszerujemy dalej, bo to nasze życie. I nasza wędrówka.
W tle widać było odległe lodowce, który to fakt mój towarzysz z aparatem o 83-krotnym zoom’ie niestety przegapił (czekając już w aucie). Szkoda, bo ja mam w moim kitowym obiektywie słabiutki zoom i pewnie raczej marnie to wyszło. I to by było na tyle jeśli chodzi o zdobycie głównej atrakcji naszej podróży, a przynajmniej tyle zapisałem na ten temat w moim dzienniku. Domyślam się, że czujecie jednak spory niedosyt. A co ja mam niby powiedzieć? Liczyłem na coś spektakularnego, sam nie wiem, że będę musiał dać coś z siebie, włożyć jakiś wysiłek by się tam znaleźć, cokolwiek tylko nie to, co zastałem. raj dla turystów, którzy podjeżdżając swoimi camperami na sam szczyt klifu, strzelają fotę, potem coś jedzą w restauracji, kupią dyplom za ok. 70 NOK i wracają do siebie, by chwalić się znajomym że byli na krańcu Europy. Do dupy z takim krańcem! Zwykła atrakcja turystyczna skrojona na wyciąganie kasy. Dobra, nieco mi ulżyło, lecz sami rozumiecie chyba, że rozczarowany byłem okrutnie.Nie jest to jednak powód, abym wyżywał się na Tobie, drogi czytelniku, tudzież czytelniczko, więc zacisnę zęby, zepnę pośladki i napiszę o tym miejscu nieco więcej. Coś Wam się w końcu należy, bo przecież odbyliście całą tę podróż niejako ze mną i jakaś cząstka mnie, stała się cząstką Was 😀 O bramkach już wiecie. I o tym, że za wjazd w przeciwieństwie do wejścia się płaci, również. Kierujemy swe kroki prosto w kierunku zabudowań, które sprytnym unikiem wymijamy skręcając w lewo w kierunku parkingu, który również wymijamy. Tam natrafiamy na „KING OSCARS MONUMENT”, czyli kamień upamiętniający geograficzny kraniec zjednoczonej Norwegii i Szwecji w roku 1873, a nazwa nawiązuje do króla Oscara II który tam był właśnie. Ale to nic, kiedy w oddali człowiek dostrzega upragnioną rzeźbę kuli ziemskiej, czyli „THE GLOBE”. Huraaaa! Dobra rada, jeśli akurat będzie nieco luźniej, cieszcie się tą chwilą i trzaskajcie foty, bo owe chwile naprawdę nie trwają długo, a niczym kolejne fale tsunami nadciągają kolejne grupy żądnych zdjęć turystów. A każdy z nich chce mieć zdjęcie, najlepiej bez osób postronnych w tle, stąd też szybko ustawiają się kolejki, no a kolejki mają to do siebie, że trzeba w nich czekać 😀 Wspomnę jeszcze tylko o dwóch szczegółach. Pierwszym jest fakt, że globus jest symbolem North Cape, postawionym tam w roku 1977. Drugi szczegół który mnie szczerze rozbawił to ostrzeżenie na ulotce, by się na niego nie wspinać. Czyżbym nie tylko ja czuł niedosyt zdobyciem Północnego Krańca Europy? Niektórzy widocznie tak bardzo chcieli go zdobyć, wspiąć się na niego, że aż musieli na rzeźbę włazić? 😀 Kiedy już mieliśmy zaliczony globus, mogliśmy się spokojnie rozglądać po okolicy. Udaliśmy się do wnętrza budynku sprawdzić, jakie też atrakcje tam na nas czekają. Najpierw strzeliłem sobie pamiątkowe, rodzinne zdjęcie z dwoma Trollami stojącymi na korytarzu, potem zaatakowaliśmy sklep z pamiątkami. Czego tam nie było, a jakie ceny. No ale przecież jak już się człowiek tłukł taki szmat drogi, no to przecież musi coś kupić, więc na brak ruchu w interesie nie narzekali. Tak, właśnie wtedy kupiłem mój dyplom, no i jeszcze parę drobiazgów, łącznie z magnesem na lodówkę (który jednak zdecydowałem się sprezentować samemu sobie 😀). Jakie jeszcze atrakcje czekają nas w środku? A można sobie choćby obejrzeć w sali kinowej na otaczającym nas ekranie film przyrodniczy o tym miejscu. Sam film można nabyć również na DVD7, nawet się przez chwilę zastanawiałem, lecz cena mnie zniechęciła. Przechadzając się za to podziemnym tunelem, możemy poznać historię Nordkapp, a jak ktoś chce, to może zahaczyć po drodze o ekumeniczną kaplicę czy „THE THAI MUSEUM”. Tak, dobrze widzicie. A więc nie tylko na jagodowych polach byli ode mnie szybsi, ale i nawet na Nordkapp??? Spokojnie, bo na szczęście chodzi o upamiętnienie wizyty Króla Chulalongkorn of Siam (czyli obecnej Tajlandii) w roku 1907. Mijając je bardzo szybko, dochodzimy do jaskini świateł, czyli „CAVE OF LIGHTS” i jest to stosunkowo nowa atrakcja, tym bardziej warta wzmianki. A jak ktoś od tego chodzenia i podziwiania zgłodniał, to powyżej czeka na niego już z otwartymi drzwiami restauracja „Kompas” czy bar „Aurora”, gdzie może się nażłopać szampana. Takiego prawdziwego, z Szampanii, a nie ruskiego sikacza za 5 zł, choć licho wie co oni tam leją, bo szampana na Nordkapp nie skosztowałem. A jak komuś kiszki marsza grają, może poogryzać królewskiego kraba, ogryźć z mięsa kostki słodkich reniferów czy wbić zęby w mięso pięknych, majestatycznych waleni. Czego dusza zapragnie i na co portfel pozwoli „panom tego świata”. Uwaga bo będzie ciekawostka. Można zupełnie za darmo dołączyć do „The Royal North Cape Club”8, co przyznać musicie brzmi dumnie. Ale że tak zupełnie za darmo? Tak, zupełnie za darmo! Jedyne warunki jaki musi spełnić kandydat do tego elitarnego grona to stawienie się tu osobiście i (uwaga, bo to właśnie ta ciekawostka) wykupienie w recepcji certyfikatu członkostwa. I będziemy członkami tego klubu już dożywotnio. To trzeba przyznać, że mają ci Norwegowie głowę do interesów. Skoro jeszcze nie opuściliśmy budynku (gdzie oczywiście ładowałem jeszcze swoją baterię), to warto wspomnieć o wiszącej tam tablicy informacyjnej dotyczącej akcji „CHILDREN OF THE WORLD”, bo same pieczęcie słusznych rozmiarów stoją już na zewnątrz. Chodzi o kwestę, która będzie przekazana organizacjom bądź projektom na rzecz poprawy jakości życia dzieci. Słusznych rozmiarów gablota, w niej różne pieniążki, bilony, ale też papierkowe. Przyglądam się wnikliwie i co widzę, na środku kupki leży sobie spokojnie banknot 100 PLN. Normalnie stówa!!! Wiecie ile byśmy za to zrobili kanapek naszym bezdomnym w Olsztynie??? Ech 😀 No przecież nie wyciągnę 😀 A co do wspomnianych pieczęci stojących na zewnątrz, to w 1989 roku, siedmioro wybranych z całego świata dzieci narysowało obrazki mające symbolizować współpracę, przyjaźń, nadzieję i szczęście ponad granicami (państwowymi, lecz zapewne chodzi też o szerszy kontekst). A wiecie że karuzela związana z Nordkapp kręci się już od dobrych 300 lat? A że sklep z pamiątkami jest „SHOP TAX FREE”? No dobrze, pora powoli zbierać się z tego przybytku wyzysku biednych turystów i mam nadzieję, że choć trochę rozumiecie moje rozczarowanie.
Jak wspomniałem, Nordkapp opuszczaliśmy o 15:30. Przed nami Finlandia, a konkretnie Rovaniemi. Już ja tego św. Mikołaja za brodę wytarmoszę za te wszystkie nietrafione prezenty które w życiu dostałem!
Przejechaliśmy do tej pory 3575 kilometrów, do Rovaniemi mamy raptem 612, a potem już prosta droga w dół Europy na lotnisko za Sztokholmem, 1250 km. No nic tylko jechać 😀 Kåfjord mijamy o 16:25, a do Muzeum Samów (rdzennych mieszkańców Laponii) docieramy o 19:40. Jak się słusznie domyślacie, kiepsko trafiliśmy z czasem i było zamknięte. Gdzieś tam miałem nawet pomysł, by przeleźć przez płot i pokręcić się chociaż po okolicy, lecz jako że nie spotkał się on z entuzjazmem, tak więc i mój zapał szybko ostygł. Do brodatego mamy równo 444 km. Granicę z Finlandią przekraczamy o 19:55. Pech jednak chciał, że nie mogliśmy wypatrzyć nigdzie sklepu który mijaliśmy wcześniej, bo byłem już bez wody, a wciąż mam jednak obawy przed piciem tej ze źródełka, którą to ze sobą rano zabrał w butelce Ireneusz. Uwaga, będzie ciekawostka. W Norwegii linie na asfalcie są koloru żółtego, w Szwecji białego, a w Finlandii jak się okazuje mamy linie białe przerywane, żółte przerywane (dłuższe od białych) oraz żółte ciągłe. Dosyć kolorowo. Krajobraz równinny, brzozy karłowate jakby z większą ilością liści, a gdzieś tam w oddali majaczą pagórki, niczym połoniny. Mijamy też oczywiście niewielkie jeziora. Wiszące wciąż wysoko słońce nadaje błękitowi ciemnego, groźnego kolorytu. Co ciekawe, drogę od reszty „świata” oddziela siatka. I nie wiem, czy to kwestia pragmatyzmu i zabezpieczenia przed wtargnięciem na drogę dzikiej zwierzyny, czy chęć odgrodzenia się właściciela od reszty świata. Było już o liniach na drodze, a nie wspomniałem jeszcze o samej drodze. Ta zaś, w przeciwieństwie do szwedzkich, a zwłaszcza norweskich zygzaków, z reguły jest prosta (choć pagórkowata) i można na niej oficjalnie rozwijać prędkość 100 km/h. O godzinie 20:10, mając 402 km do Rovaniemi, zaczynamy rozglądać się za bazą noclegową. Trafiamy nieopatrznie na jakiś kemping z którego błyskawicznie się zmywamy i szukamy dalej, mając do najbliższej miejscowości (Nalo Vivin) 110 km. Jedziemy sobie już dobre pół godziny, a minął nas dopiero drugi samochód. I to się nazywa „bezpieczne drogi”! 😀 Droga, prosta droga, wokół drogi las, czasem jakieś jeziorko (hehe, na rym czekaliście?). A postoju ani widu, ani słychu. Tylko kempingi i właściciele ssący z turystów ich Euro niczym komary ssące z nas krew.
W chwili obecnej jest już godzina 22:22 a ja kończę właśnie moją nierówną walkę z bestiami mającymi zdecydowaną przewagę liczebną. Doprawdy, trudno mi dokładnie określić ile ich było, lecz było ich tyle, że aż mnie ręce bolą od klaskania. Naleciały do środka, bo się wreszcie zabrałem za robienie porządków w aucie, czy raczej reklamówkach zalegających w bagażniku. Bo to w jednej mydło, w innej powidło, innymi słowy przemieszany prowiant z chemią. Podzieliłem wreszcie moje dobra doczesne jak należy, ale na bank i tak będę teraz wszystkiego szukał. No ale tak sobie porządkuję te moje pierdoły i widzę, jak mi tabuny komarów się pakują do środka. A jeszcze machają na inne żeby też leciały. No chwila, robi się tu już nieco przyciasno! Zacząłem machać rękoma i może nawet kilka przekonałem, ale i tak byłem na straconej pozycji. Czekajcie, bo jeszcze mi coś brzęczy za uchem.
Ok. A wieczór zapowiadał się dziś nad wyraz interesująco, bo po rozbiciu bazy postojowej na noc, zamierzaliśmy zamoczyć ozorki w tej reszcie (no z dobre pół butelki jeszcze było) szkockiej, jaka nam pozostała po imprezie imieninowej. Nie wyszło, bo po głębokim namyśle i walce wewnętrznej stwierdziłem jednak, że nie mam ochoty pić w złości. Brudzia więc jednak nie będzie :P A skąd ta złość? Jak pamiętacie, po godzinie 20-ej poszukiwaliśmy już powoli miejsca na nocleg. Ireneusz za kierownicą, rozgląda się za jakimś zjazdem. Najpierw miało być z toaletą, lecz z czasem zmniejszył wymagania w stosunku do przyszłej miejscówki. O godzinie 20:40, ze słowami „Jak nie zjedziemy to się nie przekonamy” skręca w jakąś leśną drogę. Fakt, trzeba sprawdzić bo przecież na końcu tej drogi może być całkiem sympatyczne miejsce. Nagle łomot i auto podskakuje na czymś gwałtownie, nie wiemy czy to kamień, czy może konar, ale na pewno nic przyjemnego. Na szczęście nic poważnego się nie stało, choć obaj momentalnie zbystrzeliśmy, bo to zmęczenie podróżą się w nas przecież kumuluje. Wysiadamy i rozglądamy po okolicy. Przed nami jedynie drewniany płot z furtką spiętą solidną kłódką, obok pełno drzew liściasto – kleszczastych. Ot, niewielki placyk u podnóża asfaltowej drogi. Mój towarzysz cieszy się wyraźnie, że wreszcie znaleźliśmy miejsce na nocleg, ja cieszę się już znacznie mniej. Chodzenie „pod krzaczek” jeszcze bym spokojnie przebolał, bo nie jest to jakiś tam wielki problem. Ale jeśli są tu kleszcze, a wszystko na to wskazuje, to ja się stąd zmywam. Przecież ja przed miesiącem nawet z piaszczystego, Słowińskiego Parku Narodowego przywiozłem na sobie kleszcza. Proponuję, byśmy pojechali dalej choćby jeszcze kwadrans (do tej 21:00) i rozejrzeli się za jakąś alternatywą. Moja propozycja nie została ciepło przyjęta, ona została wręcz bezceremonialnie odrzucona. Widzę, że ciężko będzie tu o kompromis, ale próbuję dalej. Proszę, tłumaczę, argumentuję. Kontrargument Ireneusza, że nie chce szukać do północy jak najbardziej do mnie trafia, bo też jestem zmęczony i najchętniej bym już zaległ, przy okazji robiąc nieco porządku na mojej drugiej karcie pamięci, na której zostało mi miejsca na 70 zdjęć (z 32 GB). Widzę, że się z Ireneuszem jednak nie dogadam. Żywię jednak wciąż nadzieję, że przecież może nawet tuż za rogiem (choć drogi tu raczej proste), za kilka minut, możemy znaleźć miejsce nieco bardziej cywilizowane, a zwłaszcza, pozbawione kleszczy. Wyciągam wreszcie rękę i proszę o kluczyki od auta. Z dużym oporem lecz jednak mi te klucze oddaje.
Przy okazji dowiaduję się, jaki to ze mnie tyran, despota czy inny uzurpator, i pewnie coś tam na rzeczy nawet jest. Być może mamy na tej płaszczyźnie nieco podobne charaktery i pewnie dlatego nas to tak drażni 😀
Bo przecież nic nie drażni człowieka bardziej, niż własne wady które dostrzega w drugim.
Dowiaduję się również, jak to ciągle musi być po mojemu, że nie zamierza jeździć i szukać miejsca do północy, oraz że najlepiej będzie pozostać w znalezionej przez niego super – miejscówce. Zabieranie mu kluczyków przypominało mi odbieranie dziecku lizaka.
„Ale dlaczego?”. Bo przecież po tylu godzinach za kółkiem, masz prawo być zmęczony.
„Ale dlaczego?”. Bo też chciałbym wreszcie po 3 dniach na siedzeniu pasażera trochę poprowadzić. „Ale dlaczego?”. Bo nie uśmiecha mi się szukać na sobie kleszczy, drapiąc się ciągle już na samą o nich myśl. „Ale dlaczego?”. No lubią mnie jakoś wyjątkowo, i niejednokrotnie dawały już tej sympatii wyraz. „Ale dlaczego?”. Bo chciałbym znaleźć jakieś bardziej cywilizowane miejsce do spania. „Ale dlaczego?”. Byś mógł sobie wreszcie spokojnie wypić piwko. Odmówił, a jeszcze zarzucił mi niekonsekwencje, bo przecież w Norwegii (po incydencie z zalaniem mojego śpiwora) zabroniłem spożywania napojów w samochodzie. Choć ja uważam, że jedynie zasugerowałem jak kiepski jest to pomysł, bo pomni historii zasłyszanej w zeszłym roku w Szwecji, w razie kontroli policji, sytuacja robi się bardzo kłopotliwa. Sprawdzają trzeźwość kierowcy, nawet kilkukrotnie, przeszukują auto, a wszystko może trwać nawet z godzinę. Po co ich zatem samemu prowokować zapachem chmielu? „Ale dlaczego?”. Bo mi czasami strasznie działasz na nerwy! No ale jak chcesz zostać, to nie ma problemu, mogę cię zostawić i rozbijaj tu sobie namiot. Chyba go przekonałem, bo błyskawicznie wskoczył do samochodu. Zapowiadam, że tak jak powiedziałem – jedziemy do 21:0010 i jeśli nie znajdziemy nic lepszego, to rozbijemy się gdziekolwiek. A jeśli nadal bardzo będzie chciał, to go do tego miejsca przywiozę z powrotem. Komentarze których wysłuchałem, wolałbym puścić mimo uszu, a jeszcze lepiej jak najszybciej o nich zapomnieć, gdyż ta dyskusja irytowała mnie coraz bardziej. Ale że jak to zawsze ma być po mojemu? To ja się staram dostosować do jedzenia w biegu, do robienia zdjęć w biegu, do wszystkiego w biegu. Do tej ciągłej presji czasu, do tego ciągłego poirytowania faktem, że ktoś nie dostosował się do narzucanego tempa. Choćby dłużej od niego robię zdjęcia, a to przecież wystarczy przyłożyć oko do wizjera i pstryknąć. Nawet kilka razy, i już można jechać dalej. Podjąłem się nawet próby wytłumaczenia różnicy pomiędzy klikaczem a fotografem, lecz nie przyniosło to zamierzonych efektów. Dopiąłem jednak swego, jedziemy, a ja nerwowo rozglądam się na boki. Mój towarzysz podróży siedzi w milczeniu, więc mi specjalnie jakoś w poszukiwaniach nie pomaga. Jedna odnoga prowadzi do domostwa, druga odnoga zaś prowadzi do … domostwa. Zerkam na zegarek i widzę, że za parę minut będzie godzina 21:00 i okaże się niniejszym, jak bardzo się myliłem. No a ja przecież chciałbym wyjść z tej sytuacji „z twarzą”. Pocieszam się, że w ostateczności wciąż mogę zawrócić, i bijąc w pierś przyznać do porażki. Choć łatwe to wcale nie będzie. Ale to tylko 10 minut drogi, wcale tak daleko przez ten czas nie odjechaliśmy. Nagle jednak widzę tablicę informującą, że za 500 metrów czeka nas miejsce postojowe i toaleta. Hę? No przecież wiedziałem od razu! 😀 Cicho wypuszczam powietrze z płuc, z niekłamaną ulgą rzecz jasna.
Faktycznie, nasz postój to spory, asfaltowy plac z toaletą, oraz drewnianą chatką z souvenirami i wędzoną domowym sposobem rybą. Zamknięte. Aranżacja podwórza wyraźnie wskazuje, że zbliżamy się do terenu opanowanego przez św. Mikołaja (jego dzielnia i jego ziomale 😀). Pełno tu dookoła po prostu jego drewnianych podobizn, i tylko dwa sporej wielkości (również drewniane) niedźwiedzie psują tę świąteczną sielankę. Rozglądając się po okolicy od razu znajduję miejsce na rozbicie namiotu, o czym rzeczowo informuję Ireneusza. Jest zatem miejsce na namiot, na auto, jest toaleta, a co najważniejsze, jest równo godzina 20:58. Udało się, znalazłem, jednak jestem słowny i konsekwentny! Z niezrozumiałych przeze mnie powodów mój towarzysz nie podzielał mojego entuzjazmu. „Miejscówka jak miejscówka, taka jak i tamta”. Po prostu nie chciał dać mi tej odrobiny satysfakcji, a to już mnie nieco ubodło 😀. Powiedziałem później podczas przelewania paliwa z kanistra do baku, że go lubię i szanuję, ale też dobrze by było gdyby czasem zauważył, że to jednak ktoś inny może mieć rację. Nie zauważył. Zresztą, co ja tu sobie uzurpuję jakąś rację 😀. Na karę nie musiałem jednak długo czekać, bo kiedy on spacerował sobie po okolicy z piwkiem w dłoni, ja przełykałem ślinę nie mając kompletnie nic do picia. Niestety o tym fakcie chyba wiedział, tylko zdaje się zapomniał. Ale że niby co, że mogłem sam poprosić? Spokojnie, nie z takich opresji się wychodziło. Życie uratował mi sok z ogórków, których to sporą ilość wyżarliśmy na imprezie imieninowej. Co więcej, wlałem też sobie do szklanki nieco whisky, choć tę przecież podarowałem Ireneuszowi. Ja to mam nosa do prezentów. No więc jednak odwodnienie mi nie grozi 😀 A to nie wiedzieliście że to najnowszy krzyk mody, by whisky popijać sokiem z ogórków kiszonych? Jak nie ma chleba, trzeba żreć ciastka. Jak nie ma wody, to się żłopie whiskey! Nie no, jednak to przecież nie moje, z rezygnacją odkładam szklankę. Woda, potrzebuję wody! Oblizuję spierzchnięte wargi. Na plac zajechał camper. Szybko wkładam buty i maszeruję do kierowcy. Pytam uprzejmie gościa za kółkiem, czy nie ma przypadkiem wody na zbyciu. Że byle by mokre było, a ja przecież chętnie zapłacę. Tłumaczę również, że normalnie nie zaczepiam ludzi na miejscach postojowych nagabując o wodę, lecz po drodze nie mieliśmy żadnego sklepu, ani tym bardziej stacji benzynowej. Gość pokazuje mi niewielką, napoczętą butelkę wody mineralnej. Zapłaty nie chciał, przez co zrobiło mi się tylko jeszcze bardziej głupio. Siedzę sobie teraz w aucie słuchając najnowszej płyty Kultu „Made in Poland” bo przecież nie będę siedział w ciszy. Mam whisky, mam sok z ogórków, możemy z Kazikiem rozkręcać imprezę! PUK PUK! Hę? PUK PUK. Obracam głowę, a za szybą stoją dwa drewniane niedźwiedzie, z których to właśnie jeden puka palcem w drzwi. Ale że jak? Przyglądam się im i rozpoznaję dwie figury, stojące wcześniej przed sklepem. Zaskoczony tym widokiem, opuszczam nieco szybę. – Bądź człowiekiem, daj … łyka – zagaja jeden wskazując palcem na szklankę. Kurczę, a już to miałem odlać do butelki, bo to przecież nie moje. Akurat teraz musiały się napatoczyć, no ale już dobrze. Otwieram tylne drzwi i pakują mi się na kanapę. – Dzięki szefuniu – przymila się pierwszy. – Jacy to mili i kulturalni ludzie żyją w tej Polsce – dodaje drugi. No cóż, przez grzeczność nie zaprzeczam. – Od razu wiedzieliśmy, żeś swój chłop – dodał. No ba! – Ale chyba nie będziesz nam żałował … - wskazał palcem na szklankę z proszącą miną. – Chłopaki, ja bym bardzo chciał was poczęstować, ale to nie moje – tłumaczę się – sam miałem to odlać na powrót do butelki. – Taaa jasne – jakoś mi nie wierzą. – No nie bądź fajuś – podjudzają – wlej choć po kropelce. Grzdyla. Grzdylka chociaż! Tu tylko Finlandia i Finlandia, no ileż można? W sumie, niedźwiedzie są pod ochroną – myślę - a skoro są pod ochroną to znaczy, że należy o nie dbać. Dobrze więc, zadbam o nie 😀 Polałem chłopakom i od razu im się mordki ucieszyły. Pomyślałem, że przecież po jednej kolejce to się Ireneusz może nie dopatrzy ubytku w butelce. A nawet jeśli, to powiem że się trochę wylało, albo co. Coś się przecież zawsze wymyśli. – A wy przypadkiem to miodku nie pijacie? – pytam złośliwie widząc jak się łapczywie oblizują. – A masz? Miodek? Pitny, korzenny? – ożywili się. – Nie no, zwykły miodek – wyjaśniam. – No coś ty? – zdziwili się – co my dzieci jesteśmy? Stoi się tak cały dzień i noc pod tą budą, pensja nędzna, korniki w dupę gryzą a do emerytury daleko. Miodek, phi, też wymyślił – prychnął. – No nie gniewajcie się już – staram się załagodzić sytuację. Polewam drugą kolejkę czym ostatecznie łagodzę sytuację. Tak, właśnie piję szkocką z dwoma, drewnianymi niedźwiedziami i jest mi z tym dobrze. Nie wiem czy to za sprawą Finlandii, czy za sprawą szkockiej ale wiecie co, w tej jednej chwili czuję się bardzo szczęśliwym człowiekiem. „Dublin to z balladami kram, niejedno tam się złowi. Więc to com kiedyś słyszał tam, powtarzam Krakowowi. – Ale widzę szefuniu że coś minę masz nietęgą – zauważył jeden z kompanów. – A bo wciąż jeszcze zły jestem – wyrzucam z siebie – na mojego towarzysza podróży. – A co się stało? – dopytuje drugi nadstawiając ucha. – Nie będę was przecież zanudzał naszymi niesnaskami – droczę się. – Nie drocz się szefuniu bo nie jesteś baba – słusznie zauważa – wal śmiało. No to opowiedziałem im całe zajście, począwszy od kleszczowego zagajnika, aż po trafienie w to miejsce. I tylko obserwowałem, jak dziwili się podczas opowieści. – No nieźle – kręci głową ten siedzący za mną. – Coś takiego – oburza się ten siedzący obok niego. – Szefuniu! – nagle zbystrzał ten pierwszy – to może by mu sztuczkę zrobić? – Jaką sztuczkę? – teraz to ja zbystrzałem. – No „sztuczkę wpierdolkę” – w aucie rozległo się głośne klaśnięcie drewnianych łap. – Nie no co wy chłopaki? – oponuję od razu – macie tu jeszcze po kielichu. – Szkoda, mamy tu tak mało rozrywek. – Nie nie, wybijcie sobie to z głowy – upewniam się, że jednak nie zawędrują do namiotu Ireneusza. Wychylili po kielichu i widzę, że się wreszcie zbierają. – Szefuniu, fajnie jest, Kazik spoko, ale będziemy już lecieć – wiercą się – wiesz, zaczyna się robić widno. No tak, zważywszy na fakt, że na północy odkąd tu jestem, nie widziałem jeszcze ciemnej nocy. Pożegnaliśmy się jak starzy kumple, po czym niedźwiedzie poczłapały na swoje miejsca pod sklepem zajmując z góry upatrzone pozycje i przyjmując swoje ustalone gesty. Zostałem więc sam, z Kultem jak też ogołoconą z zawartości butelką szkockiej. I naprawdę nie wiem co będzie rano trudniejsze, wytłumaczenie Ireneuszowi że jego whisky wypiły dwa, drewniane niedźwiedzie czy to, że te same dwa niedźwiedzie chciały mu spuścić łomot. A ludzie z campera, odjeżdżając pomachali mi jeszcze na pożegnanie, choć jeszcze się pewnie nie spotkali z sytuacją, aby ktoś od nich sępił na parkingu wodę 😀 A skoro już jesteśmy przy sympatycznych ludziach z camperów, to wspomnę jeszcze tylko o moich „ziomkach” z Niemiec poznanych nad wodospadem, choć będzie też i o Finach. Otóż Niemka, przypominająca tak z postury jak i aparycji Niemca opowiedziała mi o jej kontakcie z Finami. Że są dziwni, bo kiedy mijają cię na ulicy, to nie patrzą ci w oczy tylko unikają wzroku, a kiedy z nimi rozmawiasz, to nie używają w zdaniach więcej niż kilku wyrazów. No tak, zdecydowanie są dużo mniej rozmowni ode mnie 😀
I jako że szkocka w połączeniu z Kultem i drewnianymi niedźwiedziami sprzyja refleksjom, słów kilka tytułem moich refleksji dotyczących Nordkapp. Jakiś czasu temu poszukując w Internecie informacji dotyczących tego miejsca, natrafiłem na wiele zdjęć uśmiechniętych ludzi na tle metalowego globu. Mężczyźni, kobiety, dzieci, studenci, no pełno tego było.
I pomyślałem sobie – po co mi niby ta cała podróż? Po jaką cholerę pchać się tam, gdzie było już tak wielu? Bo i co ta cała droga ma niby dać mnie, czy nawet światu? I czy tylko to ja wciąż muszę wyszarpywać życiu najmniejsze choćby kęsy, podczas gdy inni otrzymują to chyba nawet bez trudu? „Kto zrobił, kto zrobił, kto zrobił to? Kto namalował to, romantyczne tło?”17. A wiecie, że na budziku jest już 1:10, a na dworze jest „jasno jakby w dzień”18? A skryte gdzieś tam daleko słońce oświetla korony drzew kolorem pomarańczy. Chodziło mi to po głowie również i wtedy, gdy płynęliśmy promem na Lofoty. Przyglądałem się podróżnym i widziałem ludzi, dla których to coś normalnego, zwyczajnego, czy raczej nic nadzwyczajnego. Już przechodzę do sedna.
Tyle warte są nasze marzenia, ile jesteśmy w stanie poświęcić celem ich realizacji.
Pytanie zatem brzmi, czy ci wszyscy ludzie, odwiedzający tak różne miejsca na świecie, coś z tych miejsc otrzymują, a coś dają z siebie? Bo jeśli ma to wyglądać niczym spęd baranów, to ja się nie bawię. „Mój dom, murem podzielony. Podzielone murem schody”.
Bo i tak naprawdę każdy człowiek, gdziekolwiek by się nie udał, to odbywa przede wszystkim podróż do wnętrza siebie. A odwiedzane, obce miejsca mają mu jedynie w tym pomóc. Dla każdego będzie to podróż nieco inna, osobista. Godzina 1:40 to chyba dobra pora, aby iść już spać?
Już niebawem zdradzę wam moje wrażenia po lekturze książki Krzysztofa Cegiełki. Tymczasem zajrzyjcie koniecznie na fanpage autora - Najkrótsza podróż
Wpis powstał w ramach współpracy z autorem
Lubię takie północne klimaty, więc to książka dla mnie :)
OdpowiedzUsuńmam chętkę na ową pozycję:D mega fragment mi się podoba;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam te klimaty. Chętnie przeczytam. Książki podróżnicze to zdecydowanie mój konik :)
OdpowiedzUsuńto musiała być wyprawa!
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy fragment. Już się wciągnęłam. 😊
OdpowiedzUsuńTo może być ciekawa lektura :)
OdpowiedzUsuńCzekam więc na Twoje wrażenia z lektury.
OdpowiedzUsuńto dziwne, że najdalej zajść możemy idąc "do siebie"
OdpowiedzUsuńBardzo wciągający jest ten fragment, aż się ma ochotę na więcej :)
OdpowiedzUsuńCiekawy fragment, a te widoki sprawiają, że mam ochotę rzucić wszystko i pojechać w góry :)
OdpowiedzUsuńChcę, żebyś skorzystał z okazji, aby poznać wielkiego rzucającego zaklęcia i zakochanego konserwatora magicznej miłości. chubygreat.com dzięki swojej czarnej magii czyni cuda na całym świecie. Pochodzi z Afryki i pomagał ludziom na całym świecie. jeśli masz problemy z życiem małżeńskim, romansem, chcesz odzyskać swojego byłego kochanka, chcesz wygrywać gry online, potrzebujesz promocji w swoim miejscu pracy, szybko skontaktuj się z chubygreat, podając jego dane WhatsApp 2348165965904 lub wyślij e-mail na chubygreat@gmail.com , jest zawsze dostępny, aby pomóc w tej sytuacji.
OdpowiedzUsuńMyślę, że będzie ciekawie. Chociaż zabraknie takich cudownych zdjęć!
OdpowiedzUsuńDzięki za udostępnienie fragmentu
OdpowiedzUsuńKoniecznie muszę mieć ta książkę:) uwielbiamy książki o północy tym bardziej że tu mieszkam i ciekawi je inne spojrzenie na ta część swiata :)
OdpowiedzUsuń