"Śmierć to najciemniejsza z bram, przez którą dane jest nam przejść". Fragment książki "Kanais"
Rok 2183. Od momentu odkrycia Kanais, planety leżącej w centrum Galaktyki S-32, ludzie giną już tylko w nagłych wypadkach bądź w następstwie eutanazji. W powszechnej euforii nie brakuje osób sceptycznych wobec życia na obcej planecie. Jedną z nich jest Marek Puławski – funkcjonariusz ministerstwa, nocami bawiący w klubie śniących. Od innych klubowiczów odróżnia go zdolność widywania zmarłych w snach. Nieoczekiwanie obrazy senne odchodzą w niepamięć, wraz z nimi zatrzaskują się drzwi do zaświatów. Marek musi poszukać innego przejścia. Wtedy dowiaduje się o odkryciu radioaktywnego meteorytu na Kanais. Przebywanie w jego pobliżu wprowadza w stany zbliżone do śmierci klinicznej. Marek dostrzega w tym szansę na podróż do świata zmarłych. Pomaga mu w tym członkini rządowego laboratorium doktor Amelia Dąbrowska. W ten sposób Marek rozpoczyna serię przejść, w trakcie których odwiedza dziwne i mroczne rejony zaświatów. Jednocześnie zwraca na siebie uwagę służb – Agencji Wywiadu i Agencji Bezpieczeństwa. Co odkryją w zaświatach Marek i Amelia? Dlaczego po piętach depcze im oficer służb specjalnych? I czy Kanais grozi zniszczenie? To wszystko odkryjecie na kartach powieści.
Do lektury książki "Kanais" zapraszam was razem z jej autorem Janem Drożdżem. Dziś możecie przeczytać jej fragment:
ROZDZIAŁ I
– „Sobotnie obcasy” w ostatnim numerze poinformowały, że zamierza Pani wychować swoje dzieci w świadomości śmierci. To kolejna insynuacja ze strony poczytnego brukowca czy artystyczna prowokacja z Pani strony?
– …artystyczna prowokacja?
– Powiedzmy, mająca zwrócić uwagę na poziom prasy bulwarowej.
– …
– A może skłaniająca do refleksji nad losem zwierząt, do tej pory nieobjętych programem ewakuacji?
– Śmierć to najciemniejsza z bram, przez którą dane jest nam przejść.
– To znaczy?
– „Sobotnie obcasy” wiernie zamieściły moje słowa.
– Chyba nie chce Pani powiedzieć, że…
– Zamierzam wychować swoje dzieci w świadomości śmierci – oświadczyła Claire Hudson, najjaśniejsza z gwiazd średniego pokolenia Hollywood, po czym ostentacyjnie opuściła telewizyjne studio.
Marek Puławski jeszcze długo wpatrywał się w telewizyjny obraz, wyświetlany za pomocą diod umieszczonych w obudowie teleokularów. Mimo że wywiad z podziwianą aktorką dobiegł końca, po nim zaś nastąpiła seria ogłupiających reklam z udziałem tańczących pomidorów i śpiewających winogron, Marek nie stracił z oczu obrazu Claire Hudson. Wyposażone w czujnik emocji teleokulary firmy Joy bezbłędnie odczytały neuroruchową reakcję widza, informującą o potrzebie powtórnej emisji programu. Smukła, gibka sylwetka, kusząco krągłe piersi, stworzona dla męskich rąk talia, no i te sięgające nieba nogi… choć tym razem to nie na nich skupiła się uwaga Marka.
– Zamierzam wychować swoje dzieci… – Z głośnika dobiegał stonowany i nieco znużony głos aktorki, podczas gdy usta Claire Hudson poruszały się w napięciu. – W świadomości śmierci – kontynuował głos, a jego barwa zdawała się płynąć z nieprzebranej nocy.
Nie, te słowa nie pochodziły z jej ust i nie z nich czerpały swoją moc – pomyślał Marek. – Te usta, stworzone do rozkoszy, do namiętności, do bólu, miłości i zdrady… do tego wszystkiego, do życia, na pewno nie stworzyły tych słów. Kto zatem? Nagły przebłysk świadomości i Marek już wiedział, komu przypisać autorstwo tak niemoralnych słów. Oczy. Ciemne, niemal czarne kryształy współgrające z linią brwi i otoczone gęstym wachlarzem rzęs. Studnie dojrzałej kobiecości, ulękłe wobec jednej jedynej siły – tajemnicy istnienia.
– Śmierć to najciemniejsza z bram – mówiły oczy Claire Hudson. – Przez którą dane jest nam przejść – dopowiadała mgła stanowczego spojrzenia.
Teleokulary jeszcze pięciokrotnie odtworzyły pożądany obraz, wreszcie Marek zdecydował się je zdjąć. Dopiero teraz, w ciszy pustego pokoju, dotarła do niego absurdalność wyznania aktorki. W 2000 roku jej oświadczenie na nikim nie zrobiłoby wrażenia, sto lat później dostrzeżono by zawarty w nim pesymizm, w 2130 roku znalazłoby się wielu gotowych z nim polemizować, ale w roku 2183? W epoce, w której ludzkość rozprawiła się z problemem śmiertelności, takie słowa musiały uchodzić za nonsens.
Od momentu odkrycia cudownych właściwości Kanais, planety leżącej na peryferiach Galaktyki S-32, ludzie ginęli już tylko w wypadkach bądź w następstwie eutanazji. Jedyna z odkrytych dotąd planet, której warunki naturalne pozwalały na samodzielne bytowanie gatunku ludzkiego bez udziału aparatury, okazała się zarazem wybawieniem od udręki czasu i śmiertelności. W atmosferze Kanais, niemal wiernie odtwarzającej skład ziemskiej atmosfery, odnaleziono śladowe ilości pierwiastka konserwującego – arkadu. Doświadczenia dowiodły, że w środowisku naturalnym planety, w połączeniu z jej umiarkowanym klimatem, korzystniejszym niż na Ziemi nasłonecznieniem oraz mniejszymi siłami grawitacji, arkad przejawia silne działanie konserwujące. W ujęciu praktycznym unikalne właściwości arkadu sprawiały, że przebywanie w środowisku planety zatrzymywało proces starzenia, chroniło przed chorobami, a ponadto aktywizowało proces samoleczenia organizmu.
Z uwagi na ograniczone zasoby Kanais i możliwości transportowe przywódcy pięciu światowych mocarstw zrzeszonych w Radzie Pokoju zdecydowali, że do czasu odkrycia pokrewnych planet na Kanais emigrować będą emeryci po siedemdziesiątym siódmym roku życia. Przez kryterium wiekowe niwelowano ryzyko przeludnienia, a warunek nabycia praw emerytalnych stanowił bodziec aktywizacji społeczeństwa postinformacyjnego. Arbitralna decyzja rządów Stanów Zjednoczonych, Japonii, Wszechrusi, Indii oraz Chin spotkała się z życzliwym przyjęciem pozostałych państw. Światowe media doceniły jej humanitarno-egalitarne założenia oraz wezwały do eksploracji kolejnych galaktyk. Spełnione marzenie o nieśmiertelności zostało zastąpione marzeniem o wieczności w ciele nieskażonym przez choroby i czas.
ROZDZIAŁ II
– Jesteś w końcu! – stwierdziła nie bez wyrzutu w głosie Patrycja Wolińska.
– To na własny ślub nie wypada się spóźnić, nie na cudzy – odparł z uśmiechem Marek Puławski.
– No wskakuj już, bo zaczniemy bez ciebie – ponaglił Marka Krystian Arczyński.
– Że też zachciało się wam dorożki, na dodatek z prawdziwymi końmi…
– Nie mów, że wolisz te nudne awiowozy – zdziwiła się Patrycja.
– Kochanie, on po prostu tak ma – wyjaśnił Krystian. – Dzień bez narzekania jest dniem straconym. Mam rację, Marku?
– I jeszcze ten wasz ślub…
– Pati, może powinniśmy jeszcze raz przemyśleć wybór powiernika? – zażartował pan młody.
– No cóż, skoro tak sądzisz… Proponuję rumaka z naszej dorożki. – Patrycja przybrała poważny wyraz twarzy.
– Ach, wy i te wasze artystyczne fanaberie – rzucił z rezygnacją Marek.
– Odezwała się perła warszawskiej awangardy! – odparła rozbawiona Patrycja.
– No wiesz! Jestem niezależnym twórcą, nie param się awangardą. Tym bardziej nie bywam w środowisku – oświadczył Marek.
– A szkoda, może wtedy miałbyś coś z tego pisania – zauważył Krystian.
– Kochanie, daj spokój Mareczkowi. Mnie osobiście imponuje jego niezależność, niszowa twórczość ma swoje uroki.
– Czyżbyś przeczytała którąś z moich powieści? – zainteresował się Marek.
– Nie żebym od razu przeczytała, ale sięgnęłam po twój debiut Ptaki podniebne zawracają.
– Sięgnęłaś…
– Przeczytała stronę tytułową i coś ze środka – skomentował Krystian.
– Ty nie byłeś lepszy!
– Teraz już wiem, jak mam rozumieć twoją opinię o mojej twórczości: „Marku, piszesz w sposób świadomy, wysoce wysublimowany”. Chyba tak to ująłeś.
– Och, Krystian jest czytelniczo bardzo niewyrobiony. Taki literacki osioł – wytłumaczyła Krystiana Patrycja.
– Osioł?! – oburzył się Krystian.
– Mój ty osiołku…
– Nie sądziłem, że moja sztuka może wywoływać takie emocje – zauważył nie bez ironii Marek.
– Jesteśmy! – wykrzyknęła rozradowana panna młoda.
Dorożka zatrzymała się przy wjeździe do lasu. Dalej państwo młodzi oraz ich powiernik udali się pieszo. Wraz z nimi swoją codzienną wędrówkę po nieboskłonie rozpoczęło sierpniowe słońce. Nieśmiałe promienie łaskotały uduchowione oblicze panny młodej, studentki ostatniego roku Akademii Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza.
– Białe, białe, białe – szeptały usta Patrycji – są moje myśli, spojrzenia i czyny. Białe dla ciebie, mężu mój i panie, me serce tak białe kroczy w chmur turbanie. Białe, białe, białe podniebne kochanie…
Krystian dobrze znał te wieszcze napady Patrycji i trzeba przyznać, znosił je z cierpiętniczą wyrozumiałością. A oto w tej chwili zdumiał się na jej szept, na szelest ślubnej sukni, kołysanie bioder i posłanie pól. To nie Patrycja mu wieszczyła, to złote o tej porze pola mieniły się kwieciem jej falistych włosów. To nie jej oczy, niebieskie w świetle dnia, głosiły lekkość wzorów i błyskliwość chmur. Nie jej policzki, różowe pąsem pokus, obiecywały wina smak wytrawny w elipsach kapryśnych i spragnionych ust. Nie bioder kołysanie wzywało czar utarczek i stanowczość gróźb. Ani nóg stąpanie snuło sen pradawny o spotkaniu dusz. To samo istnienie, nagie w swej okazałości, dziergało miłość ich obojga. Krystian o tym nie wiedział, ale i tak czuł się szczęśliwy.
Dotarli na polanę, gdzie miała się dopełnić ceremonia zaślubin. Krystian i Patrycja, podobnie jak Marek, wyznawali religię wolnych chrześcijan. Po drugiej reformacji (2090–2140) i mającej zlikwidować jej skutki kontrreformacji wyraźnie zaznaczył się regres wspólnot religijnych typu instytucjonalnego. Zjawisko to czerpało inspiracje z doktryny włoskiego teologa Riccarda Amauriego, głoszącego szkodliwość wszelkich pośredników na drodze poznania Boga. Dla chrześcijan schyłku dwudziestego drugiego wieku wspólna pozostała wiara w historię Bożego objawienia zapisaną na kartach Starego i Nowego Testamentu. Podczas gdy interpretacja Pisma oraz forma wyznawania religii zależała od wyboru wyznawców. Tendencji do kształtowania własnej duchowości w oderwaniu od hierarchii kościelnej i rzeszy duchowych pośredników towarzyszyła radykalizacja środowisk konserwatywnych. Przetrwanie wspólnot sformalizowanych zależało od wewnętrznej dyscypliny i zerwania kontaktów ekumenicznych. Tylko garstka wierzących była w stanie podołać żelaznym normom organizacji kościelnych, nakładającym na świeckich reguły stanowione do tej pory dla duchowieństwa. Obecni na polanie nie należeli do tej skrupulatnej mniejszości, która w przestrzeganiu rozlicznych przykazań upatrywała źródła duchowej pomyślności. Im wystarczał Bóg lasów, pól i łąk, Bóg teatru, muzyki i wyobraźni, Bóg splecionych dłoni i prawdziwych słów, które mówią sobie szczerzy wobec siebie ludzie. Przed takim Bogiem pragnęli ślubować sobie Krystian i Patrycja, a Marek miał być powiernikiem ich miłości.
Państwo młodzi stanęli boso na środku polany, by świtem sierpniowego słońca wypowiedzieć słowa przysięgi. Krystian, ubrany we frak, w którym zwykł grywać najważniejsze koncerty fortepianowe, ujął dłonie Patrycji. Długo wpatrywał się w jej oblicze, jakby zamierzał czytać z niego nuty przysięgi. Nie przygotował na ten moment specjalnej mowy. Liczył, że słowa przyjdą same, tak jak samoistnie zdarzyło się pewne spotkanie w czerwono-żółtym awiobusie linii 512. Ale słowa nie przychodziły, mijały kolejne minuty, a Krystian uparcie milczał. Nie zamierzał bynajmniej porzucić Patrycji i wycofać się chyłkiem ze ślubnej polany, mimo to nie zdobył się na wypowiedzenie paru słów. Marek zdumiał się jego milczeniem, Patrycja nie zdziwiła się wcale. Kruczoczarnemu chudzielcowi z miejskiego awiobusa także zabrakło słów, na szczęście jego oczy sprzeciwiły się ciszy nieziszczonych spotkań. Krystian wpatrywał się w nią spojrzeniem wiecznie zagubionego chłopca, a ona – tak wtedy, jak i obecnie – czytała mowę jego spojrzeń.
– No tak – westchnął powiernik. – Teraz państwo młodzi sobie popatrzą. – Po czym znużony położył się w cieniu drzew.
W galerii handlowej panował właściwy dla godzin popołudniowych chaos. Rozgorączkowani konsumenci pędzili kilkupasmowym korytarzem drugiego piętra, co rusz wymuszając pierwszeństwo i powodując kolizje. Marek z trudem włączył się w ruch amatorów zniżek i okazji. „Trzy w cenie dwóch”, „Dwa w cenie jednego”, „Spodnie za jeden uśmiech” – głosiły witryny sklepów odzieżowych. „Ząb bez plomb”, „Zestaw rąk”, „Mars, jakiego nie znacie” – informował ciepły głos spikerki.
– Wpadnij do Ducka na tabletkę z kurczaka – zachęcała Marka blondynka w firmowym fartuszku.
– Przyjacielu, mam dla ciebie dobre kurwy – złożył mu intratną propozycję galeryjny naganiacz.
W rzeczywistości snu Marek nie przywiązywał wielkiej wagi do nakazów moralności, tym prędzej ruszył w ślad za Arabem w obwisłej marynarce. Ten zaprowadził go na zaplecze sklepu orientalnego, gdzie miały oczekiwać „młode, gorące i niedopieprzone kurwy”. Usłużny Arab wskazał mu ukryte za stertą pudeł drzwi.
Marek bez wahania przekroczył próg nielegalnego burdelu. Ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegł kobiecej obecności w ubogiej izdebce, wyposażonej w stół i krzesło. Prócz tego na ścianie wisiał obraz przedstawiający surrealistyczną scenę z udziałem bóstwa – wszechwładny cień nosił w brzuchu czarną kulę i z tym ciężarem przemierzał wioskę Indian. Przy stole, twarzą do obrazu, spoczywał kędzierzawy Latynos w wieku około sześćdziesięciu lat. Na sobie miał jasną marynarkę i kantowane spodnie, jego twarz zdobiły wąsy. Mężczyzna pochylał się nad stertą dziewiczych stronic. Nadejście gościa odnotował uprzejmym skinieniem, ale nie przestał wpatrywać się w blat stołu. Marek miał niejasne poczucie, że skądś zna tę pogrążoną w uporczywych próbach postać. A nawet jeśli ich drogi nie miały się wcześniej skrzyżować, czuł więź z pozbawionym natchnienia pisarzem. Tak, pisarzem… – w tym momencie Marek doświadczył olśnienia, które omal nie doprowadziło do przerwania snu na skutek przebłysku świadomości. Osobą, którą zastał w tym nędznym i słabo oświetlonym pokoju położonym na zapleczu szemranego sklepu orientalnego, był nie kto inny jak nieoceniony Gabriel, niezrównany García, świętej pamięci Márquez. Słowem – jeden z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku, zarazem jego literacki autorytet. Nigdy nie przypuszczał, że będzie mu dane spotkać się ze zmarłym przed dwoma wiekami wirtuozem pióra. Czuł radość, ale i zmieszanie z powodu spotkania, które wypadło w tak przykrych dla gospodarza okolicznościach. Marek domyślał się, że nawet najwięksi w dziedzinie literatury – kunsztowni zdobywcy serc, stworzyciele światów i badacze rzeczywistości – doświadczają tych wstydliwych momentów. Okresów twórczej impotencji, gdy złoża wyobraźni kurczą się albo to język sztywnieje na widok obrazów przesuwających się przed oczami wyobraźni. Ale przyłapać w takiej sytuacji legendarnego Garcíę Márqueza? I to na pierwszym spotkaniu…
– Witaj, chłopcze. – Márquez pierwszy przerwał krępującą ciszę.
– Bądź pozdrowiony, Gabrielu! – Marek w dalszym ciągu czuł się onieśmielony.
– Zaoferowałbym ci swoje krzesło, ale wolę nie odrywać się od pisania.
– Pisanie bywa nieraz uciążliwe – odparł ze zrozumieniem Marek.
– Więc ty też jesteś pisarzem – odnotował bez entuzjazmu Márquez.
– Wybacz, że zapytam…
– Chłopcze, nie powiem ci, jak masz pisać. Pytaj o wszystko inne.
– Ciekawi mnie, co robisz w tym niekoniecznie przytulnym pomieszczeniu.
– Niekoniecznie przytulnym? W mojej ocenie jest ono obskurne, ale jak tam wolisz. Próbuję pisać.
– To wspaniale! Przeczytałem wszystkie twoje dzieła, liczę na następne.
– Wszystkie? Nie przypominam sobie, żeby udało mi się jakieś stworzyć.
– Sto lat samotności, Szarańcza…
– To było w innym życiu. W tym nie napisałem choćby linijki.
– Myślę, że to przez warunki lokalowe. W tym pomieszczeniu nie da się pisać.
– Na inne mnie nie stać.
– Przecież jesteś noblistą, twoje książki do dzisiaj świetnie się sprzedają.
– Pieniądze miałem w moim najlepszym okresie. Mustafa mnie oszukał, teraz jestem bez grosza.
– Mustafa?
– Osobnik pochodzenia arabskiego, który cię tu przysłał. Robi mi takie żarty, podsyła chłopców spragnionych uciech z dziwkami. Nie wszyscy są tak wyrozumiali jak ty. Większość wyzywa mnie, żąda wydania dziwek, niektórzy posuwają się do rękoczynów. Ale nie to jest najgorsze.
– Chyba cię rozumiem. Te chwile, kiedy zaczyna brakować słów, a rzeka wyobraźni zmienia się w letni strumyk…
– Teraz wszystkie chwile są takie. Przez Mustafę.
– Rozumiem, że jego obecność niekorzystnie wpływa na proces twórczy, ale on nie kradnie ci słów.
– Robi coś o wiele gorszego.
– Gabrielu, czy ty aby nie jesteś islamofobem?
– Chłopcze, po tej stronie nie ma wyznań ani wyznawców. Mustafa to mój współpracownik.
– Chcesz powiedzieć, że tworzycie razem?
– Widzisz, jak to wygląda. Ja ślęczę nad kartką, a Mustafa nasyła na mnie amatorów dziwek i burdeli – westchnął Márquez, po czym dodał tonem głębokiej rezygnacji: – Na każde zdanie muszę mieć jego przyzwolenie.
– Wychodzić, wychodzić! – Wspomniany Mustafa wpadł do pokoju i wymachując nahajką, wzywał Marka do wyjścia.
– Ty parszywy Arabie! – Marek nie przypuszczał, że użyje kiedyś wyrażeń sugerujących nienawiść rasową. A nie ograniczył się do słów. Złapał buńczucznego Mustafę za fraki i wyrwał mu nahajkę. Nie poprzestałby na tej demonstracji, gdyby Márquez nie zwrócił się do niego:
– Głupcze, zgubisz nas obu!
– Przecież to sen – bronił się Marek.
– Sen?! Przekroczyłeś granicę.
– O jakiej granicy mówisz?
– Od dawna odwiedzasz krainę umarłych – odparł zmartwiony Márquez – lecz od tej pory sny nie będą ci służyły. Musisz poszukać innego przejścia.
– Ha, słyszałeś – chrząknął ukontentowany Mustafa. – Już dość snów! A teraz zmiataj stąd, bo i dla ciebie znajdzie się burdel z pustymi kartkami.
Zapowiedź utraty snów, a przynajmniej istotnej zmiany ich jakości podziałała na Marka deprymująco. Tak, że bez pożegnania opuścił pokój legendarnego artysty. W holu, w nurcie napierających zakupowiczów, do reszty stracił orientację. Chciał jak najszybciej wydostać się z galerii, zapomnieć o ponurym spotkaniu, lecz nigdzie nie mógł dostrzec windy. Już trzeci raz okrążył hol, zajrzał we wszystkie przejścia i zakamarki, bezskutecznie. Z trudem opanował uczucie zagubienia, które pchało go do ucieczki. Po raz wtóry uświadomił sobie stan śnienia, wtedy zrozumiał, że ten sen jeszcze z nim nie skończył. Ciężki, koszmarny obraz, w dodatku przekazujący fatalną wiadomość. I to ustami Márqueza, jego literackiego nauczyciela.
– Czy jest pan przyjacielem Krystiana i Patrycji? – zagadnęła go pyzata dziewczynka.
– Co z nimi?!
– Proszę ze mną. Koncert się rozpoczął, a pana na nim nie ma. – Dziewczynka ujęła dłoń Marka i poprowadziła go do jednego z przeszklonych stanowisk.
We wnętrzu narożnego boksu, na powierzchni kilku metrów kwadratowych, koncertował Krystian. Grał z pasją i determinacją objawiającą się w ruchach. Nie zważał na znudzone spojrzenia bywalców galerii ani na ograniczoną przestrzeń. W nim samym, w jego sercu, rozciągały się nieskończone połacie możliwości. Marek dałby wiele, by usłyszeć jego muzykę – sprowadzaną z innego świata. Szczelna ściana skutecznie tłumiła brzmienia fortepianu; Krystian grał dla siebie i sam tylko słyszał swoje dźwięki. Tymczasem Patrycja – z włosami w nieładzie, z zapłakanymi oczami i w podartej sukni – daremnie próbowała dostać się do środka. W akcie rozpaczy uderzała pięściami w szklaną przegrodę, nie czyniąc jej szkody. Gdyby choć Krystian darował jej spojrzenie… ale on jej nie dostrzegał, zaabsorbowany grą. Marek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że było w jego postawie coś genialnego. Zauważył też, że Krystian jest chory. Sen, ostatni z wielkich snów Marka Puławskiego, dobiegł końca.
– To trafił nam się powiernik, nie ma co! – zaśmiał się Krystian.
– Przespałeś nasz ślub. – Patrycja nie kryła rozczarowania.
– Nie, skądże znowu! – bronił się ślubny powiernik. – Zasnąłem w momencie patrzenia, kiedy już wszystko się dopełniło.
– W momencie patrzenia?! – zapytali zdziwieni małżonkowie.
– No, kiedy Krystian tak na ciebie patrzył… Bo chyba mi nie powiesz, że ten meloman zdobył się na jakieś słowa.
– Masz rację, Mareczku – rzekła udobruchana Patrycja. – Nie padło żadne „biorę sobie ciebie… i ślubuję ci…”. On tylko patrzył i patrzył. Ja też patrzyłam.
– Hm, czyli tak naprawdę nie wiadomo, czy wstąpiliśmy w święty związek małżeński? – oznajmił Krystian pół żartem, pół serio.
– No właśnie – zmartwiła się Patrycja.
– I do czego doprowadziło nas wolne chrześcijaństwo? Człowiek nawet nie wie, kiedy bierze sobie żonę za żonę. – Krystian mimo wszystko nie podzielał obaw Patrycji.
– Zdajcie się na powiernika – zaproponował Marek.
– Powiernika śpiocha! – dąsała się panna młoda.
– Snoholika – dorzucił pan młody.
– Właśnie, na pewno coś ci się śniło – stwierdziła Patrycja.
– Marku, nie daj się prosić – nalegał Krystian.
– Zacznijcie czytać moje powieści, pełno w nich snów. Dzisiaj o niczym nie śniłem.
– Czyżby? – Patrycja skierowała na Marka podejrzliwe spojrzenie.
– Pati, nie męcz naszego powiernika.
– Jeśli coś mu się śniło w dniu ślubu… – Patrycja należała do osób przesądnych. – Dobrze, już dobrze. Nakrywam do obiadu! – Zreflektowała się pod karcącym spojrzeniem małżonka.
Panna młoda sięgnęła do koszyka i wyjęła z niego własnoręcznie przygotowane potrawy: rosół z makaronem, schab w sosie kurkowym, kluski półfrancuskie, a na deser sernik. Nie zabrakło białego i czerwonego wina. W dwudziestym drugim wieku takie obiady należały do rzadkości. Tabletki kondensujące, opatentowane przez gruzińskiego mistrza kuchni Nodara Gelashvilego, dokonały rewolucji w żywieniu. Oferowały intensywniejsze wrażenia smakowe, pozwalały zaoszczędzić czas i pieniądze, a nadto przyczyniły się do zwalczenia otyłości. Potrawy nieskondensowane w krótkim czasie niemal znikły z jadłospisu ludzkości. Można było je dostać w nielicznych restauracjach typu retro, zdobycie zaś surowych produktów oraz ich przygotowanie nastręczało nie lada trudności. Dzięki naukom prababci Patrycja wydała pyszny weselny obiad. Dla Krystiana był on znakiem jej troski i miłości, podczas gdy Marek, spożywając owe specjały, doświadczył mimowolnego uczucia zazdrości. Schab w sosie kurkowym miał niewiele wspólnego z kotletami Kamili, jego byłej dziewczyny. Wspomnienie spalonych z wierzchu i niedopieczonych w środku kawałków mięsiwa zepsuło mu nastrój.
Dzień upłynął w radosnej atmosferze, przy śpiewach Patrycji, żartach Krystiana i sporadycznym narzekaniu Marka. O zmierzchu ślubny powiernik opuścił nowożeńców, którzy na łonie natury, w świetle gwiazd i pośród traw, spędzili noc poślubną. Nad nimi jaśniało pogodne niebo, pełne wspólnych planów i marzeń. To samo niebo jaśniało nad Markiem Puławskim, gdy wracał do mieszkania na warszawskiej Pradze, lecz jego umysł zaprzątały inne myśli.
O AUTORZE
Jan Drożdż, ur. w 1988 r. w Nowym Sączu, absolwent prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Zadebiutował w 2015 roku Nieskończoną Przestrzenią Snu, zmysłową i erudycyjną powieścią, utrzymaną w onirycznej konwencji. W 2017 r. ukazały się Pola Księżycowe, międzygatunkowa powieść kreśląca wizję odizolowanej wyspy. Wydana w 2020 r. Kanais łączy w sobie subtelny i wyrafinowany styl z kreacją świata science fiction.
"Kanais" można zakupić wyłącznie za pośrednictwem strony internetowej www.jandrozdz.pl, a ja już niebawem opowiem wam więcej o tej nietuzinkowej książce.
Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Tatiana Malinina
Bardzo ciekawy fragment Wiolu. Serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNie słyszałam o niej, ale fragment wydaje się ciekawy :)
OdpowiedzUsuńNie miałam okazji słyszeć o tej książce. Fragment nawet jest ciekawy.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Pierwszy raz słyszę o tej książce. Tematyka bardzo wciągająca. Podejrzewam, że przeczytałabym ją jednym tchem :)
OdpowiedzUsuńI znowu zaskakujesz, moja droga Wiolu. Pierwszy raz w ogóle widzę na oczy ten tytuł, ale to dobrze. Będę czekać na Twoją recenzję i zobaczymy, jak to wyjdzie. :)
OdpowiedzUsuńTym razem kompletnie nie moja bajka :)
OdpowiedzUsuńwidze ze fajnie sie czyta dobrze napisana sprawnie
OdpowiedzUsuńŚwietna okładka. Bardzo mi się podoba.
OdpowiedzUsuńdla fanów gatunku super pozycja!
OdpowiedzUsuńGatunek nie dla mnie ale z pewnością będzie to dobra lektura dla fanów tego rodzaju historii.
OdpowiedzUsuńciekawa wizja świata :) ten gatunek nie jest moim ulubionym, ale fragment tej książki mnie zaintrygował ;)
OdpowiedzUsuńCzekam więc na Twoją opinię.
OdpowiedzUsuńJa tym razem mówię pas.:)
OdpowiedzUsuńPierwszy raz spotykam się z tą książką i wydaje się mi dosyć ciekawa :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Po tym fragmencie mam ochotę na więcej :)
OdpowiedzUsuńWydaje się wciągająca...
OdpowiedzUsuńTiene una pinta estupenda.
OdpowiedzUsuń