"Przez całe życie nie można być przemytnikiem". Fragment książki "Antarabhawa"
Kontrowersyjny powrót polskiej powieści przemytniczej ponad osiemdziesiąt lat po „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, epatująca groteską i bawiąca się literackimi konwencjami opowieść osadzona w azjatyckich realiach lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Do lektury "Antarabhawy" zapraszam was razem z jej autorem Przemysławem Szulgitem. Dziś możecie przeczytać jej fragment:
Głupi Piotruś pojawił się w drzwiach mieszkania na Bedoku po godzinie. Tryper od razu zauważył, że się boi. Wiedział, jak wygląda, gdy kapie z niego strach.
– Ze spokojem… – powitał go, jakby widzieli się zaledwie wczoraj, a nie przed miesiącem. – Rozliczymy firmę po wpadce.
– Nie ma co rozliczać! – zawołał w progu Głupi Piotruś. Po chwili wahania wszedł do środka. Spojrzał ukradkiem na Leona. Jego bał się najbardziej. – Nic nie zostało! – powtórzył.
– Gdzie są rachunki firmy? – spytał Tryper. Zamknął drzwi.
– Jakie, kurwa, rachunki?! – oburzył się gruby Piotruś, sadowiąc tyłek na sofie w salonie. – Tu jest przemyt, a nie księgowość!
– Kochany, mówimy o pieniądzach. – Tryper starannie zablokował zasuwkę na drzwiach wejściowych. – Każdy, kto nimi obraca, umie je liczyć – zwrócił się do Piotrusia. – Gdzie są rozliczenia aż do wpadki?
Głupi Piotruś zamrugał oczami. Popatrzył na nich obu. Chyba nie realizował się żaden scenariusz, jaki sobie przygotował na tę chwilę. I wtedy Tryper zobaczył, jak ręka Leona wyprowadza cios prosto w podbródek grubego. Głośne polskie „ała!” w singapurskich realiach zabrzmiało tak groteskowo, że Tryper niemalż wybuchł śmiechem.
– Gdzie jest faktura, którą wam dałem po pierwszym kółku? – spytał.
– Jaka faktura, co ty pierdolisz?! – gruby zdążył się już wyprostować. Wstał z sofy. Odszedł dalej od Leona i rozmasowywał sobie brodę.
Po pierwszym kółku dałem wam fakturę o pewnych walorach humorystycznych. – Tryper mówił już jak prokurator. – Gdzie ona jest?
– Chyba nie sądzisz, że zachowałem ją sobie na pamiątkę? – zakpił Głupi Piotruś.
– Leon, dawaj tu cały papier, jaki masz! – poprosił Tryper.
Leon przeszedł do pokoju, który zamienił na swoją pracownię. Wrócił stamtąd, niosąc kilka kartek z bloku rysunkowego i jakieś tekturki. Tryper usiadł w salonie na podłodze z długopisem w ręku i na pierwszym arkuszu odtworzył utarg ze swojej trasy sprzed trzech miesięcy. Wystarczało mieć kalkulator, pamiętać średnie ceny walut i ilość wwiezionych sztabek.
– Teraz następne kółka! Krok po kroku. Słucham, panowie! – dyrygował. – Po mnie leciała Czarna Wdowa, tak? Rozliczymy ją podobnie. Kość po kości. Odejmując koszta… Leon i Głupi Piotruś usiedli na sofie i patrzyli. Ale już przy zapisie kółka numer cztery musieli sobie przypominać dokładniej, a Tryper odkrył, że od tego momentu nie posiadał już wiedzy, co faktycznie działo się w firmie. Sądził, że to on zrobił czwarte kółko, ale faktycznie zrobił je Kredka, a po nim znowu leciała
Czarna Wdowa. Leon, kiwając głową, przyglądał się, jak Tryper podsumowuje utarg ze sprzedaży, odejmuje koszty w postaci cen biletów lotniczych, hoteli, rozmów telefonicznych, wypłat dla wieszaków. Każde rozliczenie kończyło się podwójnie podkreśloną sumą, którą przepisywał na osobny arkusz do linijki z numerem kolejnej trasy.
– Tyle w firmie powinno być, Piotruś? – pytał za każdym razem, gdy kończył rachunki. Głupi Piotruś potwierdzał. Do obliczenia siódmego kółka zabrakło im papieru, dlatego Tryper zarządził:
– Wychodzimy, panowie, po papier!
– Sam idź! – parsknął Głupi Piotruś.
– Boję się zostawić was samych… – jak najpoważniej odpowiedział Tryper.
– Idź, psie. Robi się ciekawie… – Leon wstał z sofy. Skierował się do drzwi. Odblokował je. Pozwólcie zatem, że zamknę was na klucz. Nigdzie go nie wypuszczaj. I go nie zabij! – poprosił Leona Tryper. Założył buty i wyszedł, rzeczywiście zamykając drzwi na klucz. Zjechał windą i przeszedł się do osiedlowego sklepiku z artykułami szkolnymi. Było mu przykro, że nie dali mu tyle polatać co Czarnej Wdowie. To dlatego wynajmował siebie Grekom. Po raz pierwszy uświadomił też sobie, jak szybko firma zarabia. Nigdy nie patrzył w ten sposób na szefów. Nie interesowało go, ile i jak prędko zarabiają. Człowiek, lecąc w trasę, nigdy nie jest pewien, czy wróci, a doznań z jednego kółka starcza na lata życia. Nie warto interesować się czymś innym niż własne bezpieczeństwo. Był jednak ciekaw ostatecznego wyniku i niemalże pewien, że mimo utraty wiezionego przez Romana złota firma doskonale dałaby sobie radę, a sam miałby w niej pracę. W niewielkim osiedlowym sklepiku groźnie jeżącym się od wyeksponowanych na stojakach ostrych ołówków i długopisów Tryper kupił u starego Chińczyka ryzę papieru maszynowego. Gdy wracał do mieszkania, krzyki Leona i Głupiego Piotrusia usłyszał, zanim zdążył dojść do drzwi. Otworzył je zaniepokojony. Głupi Piotruś trzymał w rękach swój niemiecki paszport. Podarty.
– Kurwa, on mi zniszczył dobry pasek! – rozpaczał. – Dostałbym za niego pięćset dolców, jeśli nie więcej…
– Panowie, kółko numer siedem! – zarządził Tryper i zasiadł na podłodze do czystej kartki z rozerwanej ryzy.
Po godzinie na podłodze leżały trzy stosiki kartek i jeden arkusz tektury osobno. Tryper odtworzył sytuację finansową firmy aż do wylotu Sylwii. Wtedy w mieszkaniu zjawiła się Czarna Wdowa. Gdy Tryper wyszedł po papier, Głupi Piotruś chyba wezwał ją przez telefon na ratunek.
– Co, Tryper, w księgowego się bawisz?! – zaatakowała od progu.
– Pani pozwoli, że usiądzie! – Tryper nie zmienił tonu i jednak to podziałało. Wpuścił ją do środka. Czarna Wdowa usiadła na sofie obok Głupiego Piotrusia. Z tym samym skwaszonym dąsem na twarzach wyglądali jak jednokanapowe stronnictwo.
– Ile kosztował adwokat Romka? – zapytał ich Tryper.
– Wszystko, co miałem! – odparł Głupi Piotruś.
Nie pierdol głupot! – odparował Tryper. – Gdybyś wydał wszystko, nie miałbyś za co wysłać Sylwii i Romana do Polski. Teraz odliczymy cenę ich biletów. Chyba pamiętasz, za ile kupiłeś im bilety? I dlaczego nie wrócili do Singu? Głupi Piotruś nie odpowiedział. Powiedział, ile kosztowały bilety. Tryper odjął jeszcze cenę pobytu Piotrusia w Madrasie, hotelu dla Sylwii, tego, co mogli przejeść w restauracjach. I wyszedł wynik.
– Więc ile kosztował adwokat? – powtórzył pytanie Tryper. Głupi Piotruś milczał. Czarna Wdowa też. Wyglądała, jakby za chwilę miała popuścić ze zwieraczy.
– Odejmij siedem tysięcy… – odezwał się wtedy Leon z rogu salonu.
Nie chciał siedzieć z tamtym dwojgiem na sofie. Brzydził się ich. Głupi Piotruś westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Zamruczał pod nosem od idiotów. Tryper posłusznie odjął siedem tysięcy od tego, co wyliczył. Przepisał wynik na czystą kartkę i uniósł ją w górę.
– Piotruś, sam widzisz, że w firmie powinno być teraz minimum piętnaście tysięcy dolarów. Uwzględniając jakieś różnice kursowe, coś czego nie uwzględniłem, niech będzie to minimum trzynaście tysięcy. Nie jest moją sprawą, gdzie są te pieniądze. To już powiesz Leonowi… – Tryper wstał z podłogi. Z odrazą rzucił im kartkę pod nogi.
– Głupim chujem jesteś i trzeba to sprawdzić! – wypaliła Czarna Wdowa. Sięgnęła po papiery zapisane przez Trypra. Ale on był szybszy. Nie dał ich.
– Niech policzy… – zgodził się Leon. Stał w kącie salonu. Palił, myślał. – Biada, jeśli zginie choć jedna strona! – zagroził, widząc, że Czarna Wdowa i Głupi Piotruś zamierzają zamknąć się w sypialni. Tryper, zmęczony, rozsiadł się na sofie wygrzanej przez Czarną Wdowę i Piotrusia.
– Boli mnie, że latałem tak mało… – wyznał wreszcie. – I dziwi mnie, że ta krowa trzyma jego stronę.
– Ona trzyma stronę Nurradina… – sprostował Leon. Usiadł obok Trypra. Zwiesił głowę. Paskudził popiołem na podłogę. – To, co brakuje, to jego udział plus zysk. Oni mu to oddali…
– Albo wspólnie zapieprzyli… – zastanowił się Tryper. – Ale jeśli Piotruś wybrał lojalność wobec niego, a nie wobec nas, to łączy go z nim coś silniejszego, niż mogę sobie wyobrazić. Coś ważniejszego niż relacje z ludźmi tutaj…
– Rozłożyłeś go… – wymamrotał Leon. – Matematyka nie kłamie.
Nie miał ochoty rozmawiać. Obaj czekali w milczeniu, aż firmowy ekonom ze swoją ulubioną wieszaczką wyjdą z sypialni. Przez drzwi słyszeli nawet, że rzeczowo rozmawiają o liczbach i nie starają się układać jakiejś wspólnej wersji wydarzeń.
– Piotruś nie prowadził rachunków, ale w firmie nic nie zostało! – obwieściła Czarna Wdowa, kiedy otworzyła drzwi. Leon wybuchnął śmiechem.
– Ile wam wyszło? – chciał się dowiedzieć Tryper.
– Naprawdę wszystko poszło na adwokata! – bronił się Głupi Piotruś, stojąc jeden krok za plecami Czarnej Wdowy. – Ja wiem, że nie dzwoniłem, ale myślałem, że to załatwię. U adwokata płaciłem pięć razy. Coś mi zostało, nawet nie wiem ile… – Gestykulował dłońmi, machając zza jej sylwetki rękoma. – Coś jest w rupiach, bo potrzebowałem. Wszystko oddam!
– Spierdalaj stąd – warknął na niego Leon. Ruszył do sypialni po papiery zapisane przez Trypra. – Chcę tu mieć twój polski pasek! – zawołał stamtąd. – Albo jeszcze dziś wypierdalaj na nim z Singu!
– Leon, ja ci dam pasek, ale to nie jest tak, jak myślisz! – przysiągł Głupi Piotruś. W salonie znowu schował się za Czarną Wdową.
– To trzeba sprawdzić jeszcze raz! – powiedziała Czarna Wdowa, mężnie go zasłaniając.
– Ja nie jestem złodziejem! – powtarzał Mistrz zza jej pleców.
– Znajdź mi trzy osoby w Singu, które to potwierdzą, to wtedy cię przeproszę – odpowiedział Tryper.
– Dobra, Tryper! Trzy osoby! – uchwyciła się tego warunku Czarna Wdowa.
– Ja nie mam rachunków od adwokata, że tyle wziął…
– Trzy osoby! – powtórzył Tryper.
– Dobra, Tryper! Zrobimy sąd! – zawołała Czarna Wdowa. Wyprowadziła z ich domu Głupiego Piotrusia.
Ryszarduchna przed powrotem do kraju zamykał sezon w obecności swoich dwóch ekonomów. Zwalniał wynajmowany apartament i Szuman i Druto zostali przez niego przyjęci jak dwie postaci sceniczne w scenografii o rozbieranych dekoracjach w opróżnionych wnętrzach. Tkwili w pustym salonie na plastikowych krzesłach z balkonu jak wewnątrz wielkiego pudła o białych ścianach. Z okien wlewało się światło słońca. Ryszarduchna kazał im przyjechać w samo południe.
– Ostatni balans zostawicie w gotówce. Nie będziecie kupować żółtka… – obwieścił po podsumowaniu rozliczeń. Szumanowi jeszcze nie wydało się to dziwne. Czekał, żeby przedstawić parę pomysłów na przyszły sezon. Wpierw należało wysłuchać, co ma do powiedzenia szef – czy mają w trakcie monsunu i słabszego obłożenia lotów pasażerskich do Indii zatrudniać kogoś z wieszaków, którzy na ten czas pozostaną w mieście, czy całkowicie wstrzymać loty aż do sierpnia, września? Czy wszyscy zatrudnieni wieszacy przejdą na następny sezon, czy któryś ma zostać usunięty? Przygotowali już grafik lotów i jeśli ktoś miał rozstać się z firmą, wystarczało wykreślić tę osobę z rozkładu, a przesunąć inne. Szuman czekał, aż będzie mógł zaproponować zwiększenie ilości złota przewożonego w sandałkach, dzięki czemu wzrosłaby rentowność lotów. Nikt jeszcze nie wiedział, ile dziesięciotolowych sztabek mogą pomieścić sandałki, ale doświadczony wieszak śmiało mógł latać nawet z sześćdziesięcioma. Zyski wzrosłyby przy takim samym ryzyku, a Ryszarduchnie taki pomysł powinien się spodobać. Może tak właśnie wyglądają spotkania zarządów w wielkich korporacjach przed kolejnym okresem obrachunkowym?
– Ostatni balans zostawicie w gotówce – powtórzył jak prezes koncernu Ryszarduchna. – Zabieram go ze sobą… – Ryszarduchna odłożył na podłogę notes i kalkulator. Wyprostował się na balkonowym krześle. – Czas wypróbować nowe możliwości… – Popatrzył na swoich ekonomów. – Ceny blachy spadają, przebicie jest małe… – opisywał biznesowe niuanse – …odrobienie straty po tym, co wykręcił Nurradin, zajmuje dużo czasu. Blacha jest coraz droższa.
Będziemy ją walić, ale już czas zająć się czymś poważniejszym. Tym, co robią wszyscy… – Ryszarduchna wbił wzrok w Szumana. – Załatwisz mi trzech wieszaków gotowych na prochy… – powiedział. I Drucik, i Szuman, milczeli. W Singapurze za handel narkotykami lub ich przemyt groziła kara śmierci i wiedział o tym każdy podróżny wypełniający przed lądowaniem kartę imigracyjną, na której jedyny tekst wydrukowany czerwoną czcionką informował właśnie o tym. Oznaczało to, że jeśli mają to robić, będą musieli opuścić to miasto i porzucić życie, do jakiego przywykli.
– To było nieuniknione! – przemawiał Ryszarduchna. – To było do przewidzenia. Przebicie z tego biznesu jest dużo większe niż z blachy. Mam dobry kontakt. Nie zostawimy tego rynku Murzynom i Irańczykom…
Szuman, patrząc na Ryszarduchnę, uświadamiał sobie, że to najdłuższe wystąpienie oratorskie, na jakie kiedykolwiek się zdobył.
– Kiedy nasi walili elektronikę, przysięgali, że nie przejdą na blachę, bo groził za to pierdel – przytaczał fakty Ryszarduchna. – Ale mimo to ryzykowali i walili małe sztabki albo żółtko wyciągnięte w łańcuszek. Potem zaczęli walić kości i twierdzili, że nigdy nie tkną koksu. Ale już wzrośliśmy w siłę…
Szuman przestał czuć się menadżerem na spotkaniu zarządu. Widział siebie jako jakiegoś generała na naradzie u Führera, kiedy nie wypada wodzowi przerwać, ale słuchając jego wywodów, już się wie, że się z nim nie zgadza i że prędzej czy później skończy się to olbrzymią katastrofą, w której będzie trzeba osobiście wziąć udział. Zastanawiał się, dlaczego Ryszarduchna to zamierza? Czy powoduje nim chciwość? Ile jeszcze pieniędzy można chcieć? Po co? Chce stworzyć mafię, kupić sobie jakiś kraj? Kiedy zacznie na swej drodze zabijać? Nie przewiduje tego, że ktoś będzie chciał zabić jego? Że najzwyczajniej w świecie może dokonać żywota w pierdlu? I dlaczego on, Szuman, ma w tym uczestniczyć? Dla pieniędzy? Przez całe życie nie można być przemytnikiem. Czy rzeczywiście jest generałem, który musi wykonać rozkaz, mimo że się z nim nie zgadza? Czy ma pozwolić temu fatum zawisnąć nad swoją głową, nie mając pojęcia dzisiaj, jakie skutki wywoła to jutro? I co o tym sądzi Druto, który tak cierpliwie słucha? Ryszarduchna pozwolił im odejść. Dopiero na parkingu, wsiadając do samochodu wynajmowanego przez Henia, Szuman odważył się go zapytać.
– Nie przejmowałbym się! – beztrosko odparł Druto. Założył okulary przeciwsłoneczne i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Do września zapomni, co gadał. Siano mu kompletnie odbiło! Nawet nie wie, na co się porywa. Ten rynek już dawno jest obstawiony jak wszystko inne… – Kiedy silnik zacharczał, Henio Druto wrzucił pierwszy bieg. – Akurat jemu pozwolą wejść ci Murzyni i Iranole!
– Powiedział, że ma kontakt… – przypomniał Szuman.
– On? – parsknął Druto. Cofając, wykręcił kierownicą. – Facet, który nie zna angielskiego? Daj spokój! Od tego ma właśnie mnie, pomyślał Szuman. Złapał za poręcz uchwytu w drzwiach, bo Henio ostro wziął zakręt, żeby wyjechać na ulicę.
Już niebawem poznacie moje wrażenia z lektury tej książki.
Wpis powstał w ramach współpracy z autorem
No to czekamy na opinię na temat całości książki:)
OdpowiedzUsuńnawte się zaciekawiłam po tym fragmencie ;D
OdpowiedzUsuńJa również jestem zaintrygowany :)
OdpowiedzUsuńGdy zostało przywołane nazwisko Piaseckiego i "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" to muszę przeczytać :)
OdpowiedzUsuńChyba już to pisałam pod wcześniejszym postem, pod zapowiedzią tej książki: czekam na Twoją recenzję. :)
OdpowiedzUsuńInteresujący fragment :)
OdpowiedzUsuńLovely
OdpowiedzUsuńCzekam na recenzję. 😊
OdpowiedzUsuńCiekawie zapowiadający się fragment!
OdpowiedzUsuńPo tym fragmencie widzę, że książka jest bardzo ciekawa.
OdpowiedzUsuńKsiążka niekoniecznie mnie interesuje więc fragmentu nawet nie czytałam, ale okładka bardzo przyciąga wzrok ;)
OdpowiedzUsuńKsiążka mnie zaciekawiła :D Chętnie bym ją przeczytała :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! wy-stardoll.blogspot.com
Koniecznie muszę przeczytać! :)
OdpowiedzUsuńBecause book front page this book looks like something that I would like to read. Thank you for recommendation.
OdpowiedzUsuńNew Post - https://www.exclusivebeautydiary.com/2020/03/dior-hydra-life-fresh-hydration-sorbet_15.html
Czekam więc na Twoje wrażenia.
OdpowiedzUsuńnie slyszlam chyba o niej
OdpowiedzUsuńFragment na pewno skusi fanów gatunku :)
OdpowiedzUsuńNice Fragment
OdpowiedzUsuńHave a nice day.
Mam mieszane uczucia. Poczekam na recenzję.
OdpowiedzUsuń