"Jedyną władzą godną szacunku jest władza nad samym sobą, nad własnym rozumem". Prolog serii "Piętno Pielgrzyma"
Jeśli nadal wahacie się nad decyzją o przeczytaniu serii Janusza Lasgórskiego pt. "Piętno Pielgrzyma", mam dla was coś na zachętę. To Prolog tej historii, który niejako tłumaczy całą jej istotę.
Od czasu, kiedy Imperium Czterech Części po raz kolejny pogrążyło się w krwawej walce o władzę, Inhasu dopadło zniechęcenie. Nieustannie odnosił przykre wrażenie, że gdzieś po drodze zatracił właściwy sens swego posłannictwa i teraz już tylko lawiruje na granicy przyjętych powinności, pomiędzy prawdziwym życiem a jałowym trwaniem.
Ślepe szczęście, które pozwalało mu do tej pory zachować pozory celowego działania, opuściło go bezpowrotnie. Pozostało desperackie poddanie się losowi, bierne oczekiwanie na to, co przyniesie kolejny dzień.
Wszystko, na czym dotąd opierał swoje poczynania, okazało się nic nie warte. Przemyślne plany jego czcigodnych protektorów legły w gruzach. Upadły wiara i nadzieja na kontynuowanie misji, nad której przebiegiem od początku ciążyło jakieś złe fatum.
Nieznane jego rodzimej cywilizacji drapieżne obyczaje władców napotkanego świata rodziły rozgoryczenie i bunt przeciw roli Pielgrzyma, biernego i beznamiętnego obserwatora.
Już na wstępie Inhasu tylko cudem uniknął porażki. Tuż po dotarciu na ten potężny kontynent, w górskie rejony opanowane przez władców Tahuantinsuyu, jako przybysz znikąd, został uwięziony i uznany za szpiega leśnych plemion ze wschodu, które nieustannie atakowały granice tego państwa. Jedynie rażąca ułomność człowieczego ciała i skrzętnie skrywane, wyjątkowe zdolności pozwoliły mu zachować to jego nowe, ledwie ukształtowane wcielenie. Odmieńca, zdaniem tubylców, chroniły złe duchy, więc pozostawiano go zwykle samemu sobie.
Mieszkańcom osad i miast napotkanych podczas wędrówki od początku jawił się jako ekscentryczne dziwadło, wybryk natury, do którego nader często przywierały osobliwe, budzące grozę zdarzenia, ale śmierć zawsze omijała go szerokim łukiem. Wiele czasu i wysiłku kosztowało Inhasu samo przetrwanie w tej jakże kruchej ludzkiej postaci. Na jego szczęście bywały też chwile, kiedy wręcz obwoływano go wybrańcem bogów, ich ziemskim sługą, łącznikiem z duchami przodków, a przez to istotą godną najwyższego szacunku i nietykalną.
Z wielkim trudem przetrwał krytyczne lata mozolnego uwalniania się od uciążliwego piętna przybysza znikąd. Po wielu latach poszukiwań znalazł właściwe miejsce i osiadł na dłużej.
Adaptacja do tubylczego społeczeństwa, jego kultury i stylu życia, przebiegała bardzo opornie. Przyznał w końcu rację przeciwnikom wysyłania kolejnych misji Pielgrzymów w rutynowej, niezmienionej od wieków formie. Powierzanie zadania Wędrowcom, którzy zostali ukształtowani w środowisku cywilizacyjnym ich ojczystego świata, i w tym przypadku okazało się poważnym błędem. W zetknięciu z tutejszą pokrętną rasą rozum zawodził.
Najcenniejsze dziedzictwo synów Ziemi, geny, które stworzyły jego ciało, a także powierzchowna wiedza o historii i kulturze tuziemców, nie rekompensowały pewnych słabości przyjętej metody działania. Obciążenie niepotrzebnym, a wręcz szkodliwym bagażem norm kulturowych, nieprzystających do tutejszego, całkiem obcego otoczenia, hamowało proces pełnej asymilacji. Uniemożliwiało zrozumienie zajadle walczących między sobą plemion tej samej przecież, humanoidalnej rasy.
Bez pełnego przystosowania, bez stania się jednym z jej członków, nie mógł nawet marzyć o poznaniu, a tym bardziej o prognozowaniu rozwoju tej mimo wszystko wyjątkowej kolebki istot rozumnych. Po upływie tak wielu lat zadanie nadal wydawało się niewykonalne.
Z konieczności prowadził podwójne życie: jedno prawdziwe, przynależne rodzimej kulturze, w ukryciu, w zaciszu własnego umysłu i drugie, równie ważne, wyuczone, w roli szanowanego już przedstawiciela lokalnej nacji. Wszystko to, w połączeniu z pielęgnowaną na co dzień pamięcią swojego pochodzenia, coraz częściej utrudniało mu zachowanie trzeźwości umysłu, wykraczało poza granice wytrzymałości istoty jedynie fizycznie ludzkiej, wrzuconej brutalnie w wir nieznanego. Obojętność wobec codziennych tragedii i cierpień otaczających go ludzi stawała się nie do zniesienia.
Wybrał własną drogę.
Ciągłe zmiany miejsca pobytu i tożsamości wymagały wielu wyrzeczeń związanych z nieustannym rozpoczynaniem życia od nowa. Dokonywał tego z właściwym sobie uporem, zręcznie wpisując się w losy kolejnych społeczności.
Pozycję urzędnika i dostojnika u boku samego Inki zdobył całkiem niedawno, dzięki misternym zabiegom, mającym na celu zniesienie różnic fenotypowych oraz udokumentowanie stosownych koligacji rodzinnych, niezbędnych do jego rasowej identyfikacji. Tylko one mogły zaświadczyć o przynależności do kasty Wybranych, despotycznych panów tej ziemi.
Wykazanie się bardzo użytecznymi zdolnościami z dziedziny zarządzania, przesyłania informacji oraz rozbudowy dróg, przejętych przez władców tego świata w schedzie po podbitych cywilizacjach, okazało się łatwym zadaniem w dobrze zorganizowanym państwie boga Inti. Spełnił wymagania, został zaakceptowany przez elitę panujących i uznany za jednego z nich.
Dziś szatańskim zrządzeniem losu stał u boku najwyższego władcy, Ataw Wallpy, który zamordował własnego brata, aby przejąć rządy w państwie. W szaleństwie bratobójczych walk Inhasu nie znalazł lepszego rozwiązania i poszedł na kolejny przykry kompromis. Musiał zaaprobować istniejący porządek rzeczy i pozostać z tymi, którzy mieli szansę przeżyć. Tu, w najbliższym otoczeniu panującego, umieścił swoją rodzinę, zyskał przyjaciół, mógł wreszcie doradzać, a nawet wpływać na przyszłość tego narodu. Od pewnego czasu zaczynał jednak wątpić, czy jego inicjatywa i zaangażowanie będą miały jakiekolwiek znaczenie dla pomyślnego wypełnienia powierzonego mu zadania.
Samowolnie wybierając własną drogę, zaryzykował. Znał cenę porażki, lecz musiał tak postąpić, by pozostać w zgodzie z własnym sumieniem. W końcu już pierwszego dnia pobytu na tej planecie zawiódł zaufanie swojego narodu, potajemnie lecząc tubylców z wyniszczających chorób i ułomności, na które jedynym lekarstwem w tej kulturze były modły i dary dla przebłagania ich surowego boga Inti. Zgodnie z założeniami pełnionej misji nie wolno mu było wywierać tak znaczącego wpływu na życie innych istot rozumnych. Teraz przystępując do elity rządzących, stracił niewinność Pielgrzyma.
W Imperium Dzieci Słońca nadal trwały krwawe walki o władzę, a z wybrzeża właśnie dotarł do Cajamarki owiany złą sławą oddział obcych – brodatych przybyszów zza morza. Posłańcy z nadbrzeżnych rejonów państwa donosili o zakutych w błyszczące zbroje napastnikach dosiadających dziwacznych zwierząt i władających ryczącą i niosącą śmierć na odległość bronią. Najeźdźcy ci nie znali litości. Choć nigdy otwarcie nie występowali przeciw miejscowym urzędnikom, szlak ich przemarszu niezmiennie znaczyły ślady gwałtów i grabieży. Niszczyli wszystko, co spotkali na swej drodze.
Wojna domowa w państwie Inki, mordy i rzezie, w których – o zgrozo – biernie uczestniczył, przerażały go swym okrucieństwem. Ostatnie wieści o zwyrodniałych postępkach obcych przybyszów, najwyraźniej dysponujących lepiej rozwiniętą techniką wojenną, przelały czarę goryczy, zrodziły bunt, bunt wobec własnej bezczynności. Jego umysł nie potrafił zaakceptować tego stanu rzeczy. Wszak wywodził się z rasy istot rozumnych, która wieki temu wyrzekła się przemocy, wyrugowała ze swej codzienności nienawiść, poniżające umiłowanie rzeczy i władzy.
Niestety, w tym ziemskim przyczółku barbarzyńskiej cywilizacji, zagubionym na peryferiach Centralnej Pustki, przywiązanie do przedmiotów pielęgnowano z wielkim upodobaniem. Dobra materialne stopniowo przejmowały władzę nad ich twórcami, a egoizm stał się motorem rozwoju tej kultury.
Tu nadal obowiązywało zwykłe, zwierzęce prawo przetrwania. Słabi musieli ginąć, by zabójcy mogli skuteczniej wykorzystywać rosnącą siłę do gnębienia sąsiadów, plemion i całych narodów, a także do rozszerzania swych wpływów przez gromadzenie z upodobaniem zrabowanych dóbr.
Wiele potrafił zrozumieć, znając ewolucję kultury własnej rasy i historię zmagań wszystkich plemion Sutrian, od zarania dziejów zjednoczonych w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Do tej pory jednak nie mógł pogodzić się z okrucieństwem i niszczącą agresją tubylczej rasy przejawiającą się w zabijaniu i torturowaniu przedstawicieli ich własnego gatunku. Nie miał złudzeń. Ci ludzie robili to wyłącznie dla przyjemności, z upodobania do niszczenia, z zamiłowania do cierpienia i śmierci.
Ich bóstwa żądały krwi, podobnie czynili oni sami. Zawsze, wszędzie i bez opamiętania.
Osobliwa fascynacja bólem, skłonność do destrukcji, ustanawiania drakońskich praw i coraz surowszych kar w miejsce dążenia do harmonii i wolności – wszystko to budziło nieufność, a nawet przerażało. Już pierwsi Pielgrzymi notowali wiele podobnych zdarzeń w dziejach tej rasy, a zdaniem jego sutriańskich mocodawców były to sygnały świadczące o postępującej samozagładzie gatunku ludzkiego.
Bezgraniczne umiłowanie dóbr materialnych i wynalazków techniki mogło oznaczać, że w stworzonej przez te istoty cywilizacji życie przetrwa tylko jako dodatek do przedmiotów i wszelkich mechanicznych tworów, a celem istnienia stanie się niszcząca agresja skierowana przeciwko wszystkiemu, co żywe.
Czy warto poświęcać czas na ratowanie rasy skażonej nekrofilią, która w przyszłości może okazać się zagrożeniem i przyczyną zagłady bytów naprawdę rozumnych? Czy te stworzenia będą zdolne, choćby w odległej perspektywie, z pożytkiem wykorzystać daną im szansę na przetrwanie?
W obecnej chwili nie mógł się zdobyć na jednoznaczną odpowiedź.
Otrząsnął się z zamyślenia. Od wielu dni z uwagą śledził wieści napływające od tych, którzy zetknęli się z obcymi przybyszami na trasie ich marszu od morza. Nie były to pochlebne opinie.
Jasnoskórzy najeźdźcy nie mieli moralnych hamulców, nie szanowali miejscowych świętości, lecz mimo to właśnie dzisiaj spotkali się z gościnnym przyjęciem tu, w Cajamarce, mieście wielkiego Inki. Powitano ich z honorami i dyskretnym zainteresowaniem.
Stojąc teraz w gromadzie dostojników otaczających władcę, Inhasu z obawą śledził rozwój wydarzeń.
Su, jego osobisty asystent, który obserwował obcych od kilku dni, powiadomił go wprawdzie o ich podejrzanych zachowaniach, o ukrytych grupach zbrojnych, o działach gotowych do użycia, o wymierzonych w tłum arkebuzach i o oczekującej w gotowości konnicy. Mimo wszystko aż do końca nie dopuszczał myśli, że podczas tej konfrontacji może spełnić się najgorszy z czarnych scenariuszy. Radził się wycofać, lecz nie nalegał.
Inhasu postanowił przeczekać.
W umysłach obcych wyczuwał spiętrzenie złych emocji. Strach wydał mu się jedynym uczuciem, które mogło tłumaczyć ich dziwne zachowanie. Ta garstka awanturników nie odważy się przecież zaatakować wielotysięcznej armii Inki. Takiego postępku mogli dopuścić się tylko szaleńcy i samobójcy.
A jednak.
Zbyt późno odkrył swój błąd. Huk dział, szczęk broni, okrzyki przerażenia i bólu wstrząsnęły powietrzem. Widok lejącej się wszędzie krwi sparaliżował na chwilę jego zdolność reakcji. Zakuci w stalowe zbroje przybysze, zamiast podziękować za gościnę i przedstawić rozsądne propozycje handlowe, zażądali uznania władzy ich króla i oddania czci obcemu bogu. Zdecydowany sprzeciw Ataw Wallpy wobec tych żądań stał się dla nich sygnałem do napaści. Konni ruszyli do szaleńczego ataku na nieuzbrojoną asystę Inki.
Za gościnność odpłacili podstępem, ogniem i gwałtem.
Fanatyczne ryki atakujących nie pozostawiały złudzeń. Inhasu w lot zrozumiał okrutne intencje napastników, jednak o wiele godzin za późno. Su nie miał trudności z tłumaczeniem mowy brodatych przybyszów zza morza.
Czy to możliwe?
Oni chcieli zabijać, pragnęli przelewać krew dla samej przyjemności niszczenia życia i pomnażania chwały ich krwiożerczego bóstwa, a tylko po części ze strachu i zwykłej chęci rabunku.
Huk arkebuzów niósł powiew śmierci, ogłuszał. Szarża jeźdźców, wyprowadzona z przygotowanej z rozmysłem zasadzki, wywołała zamęt w grupie najwyższych dostojników i panikę w tłumie szlachetnie urodzonych, gromadnie przybyłych na uroczystość.
Inhasu stał skamieniały. Padły pierwsze ofiary. Śmierć niewinnych przekreśliła nadzieje na dyplomatyczne zakończenie konfliktu.
Z rosnącym przerażeniem obserwował okrutną rzeź, agonię swoich najbliższych, przyjaciół, dworzan, upadek i pojmanie samego Inki – Szczęśliwego Ptaka – jego małżonek i sług.
Większość z nich ginęła bez najmniejszej próby oporu. Umierali zszokowani obrazem profanacji największych dla nich świętości i okrucieństwem obcych. Tratowani brutalną szarżą konnicy, padali z okrzykiem trwogi na ustach. W kilka chwil miejsce zgromadzeń pokryły sterty zabitych i rannych.
Inhasu podniósł ramię uzbrojone w rytualną dzidę. Nie mógłby użyć jej przeciw człowiekowi, choć w tubylczej cywilizacji zabijanie nadal było, z jakiejś nieodgadnionej przyczyny, świadectwem odwagi i potęgi ducha, a nie wyłącznie przykrym i mało pożądanym następstwem obrony własnego życia. W jego przekonaniu ten symboliczny gest, powtarzany często podczas licznych obrzędów religijnych, powinien bodaj na chwilę powstrzymać intruzów siejących wokół śmierć i zniszczenie.
Jakże się mylił.
Niespodziewany cios mieczem, wymierzony przez pędzącego jeźdźca, rozwiał wszelkie złudzenia. Stalowe ostrze sięgnęło kręgosłupa. Upadł bez krzyku, zaskoczony okrucieństwem wyzierającym z oczu napastnika owładniętego żądzą mordu.
Inhasu był przygotowany na odejście z tego świata. Już od pewnego czasu nosił się z zamiarem ostatecznego rozwiązania patowej sytuacji, w której nie umiał się odnaleźć. Stanowczo odrzucił wsparcie nieocenionego asystenta. Jednak wciąż żył. Su i tym razem nie przyjął jego odmowy. Miał obowiązek go chronić i ułatwiać mu kontynuowanie misji. I robił to nadal.
Jego prawo.
Inhasu nigdy też nie zamierzał korzystać z pomocy innych Wędrowców. Jedyny dostępny w tym układzie planetarnym prom przesiedleńczy jego naród pozostawił przecież dla ratowania swych krnąbrnych pobratymców, a samowolne zadysponowanie nim, opuszczenie tej ziemi i uniknięcie wypełnienia przyjętych zobowiązań byłoby przecież zwykłym tchórzostwem.
Nie chciał jednak takiego życia, życia urągającego wszystkiemu, co znał i uważał za godne miana istoty rozumnej.
Samodzielnie wyłączył systemy ochronne.
To będzie długie umieranie… Kolejny raport nie dotrze do Sutry.
Właśnie zrozumiał, dlaczego meldunki jego poprzedników nie trafiły do Pośrednika. Ich wędrówka być może również została przerwana w podobny sposób. Tego trudnego zadania podejmie się kiedyś inny, lepiej przygotowany Pielgrzym.
Wątpił, czy w najbliższych stuleciach jego naród po raz kolejny powierzy Radzie Starszych diagnozę stanu cywilizacji żyjącej w tej wyjątkowo odizolowanej strefie Centralnej Pustki, rasy tak dalece odstającej w rozwoju od społeczności Sutrian. Jego misja, w której pokładano wielkie nadzieje, zakończy się fiaskiem.
Nie wypełnił też innej, nie mniej ważnej części zadania. Odnalezienie oraz zabezpieczenie przetrwalników wraz z zasobami danych, które zostały utworzone przez jego poprzedników, okazało się trudniejsze, niż przypuszczano. Ta cywilizacja nie dysponowała, jak do tej pory, żadnym stałym systemem łączności między odległymi kontynentami i rozsianymi po całym globie niewielkimi centrami kulturowymi. Przypadkowe wyprawy w nieznane, podejmowane przez awanturników, uciekinierów wyjętych spod prawa lub pokonanych w bezwzględnej walce o przetrwanie, należały do rzadkości.
Inhasu odnalazł jedynie część przetrwalników, które zabezpieczył ostatni zaginiony Pielgrzym. Pozostałe znajdowały się poza granicami tego kontynentu, a plany dotarcia tam przy pomocy okrętu wyprawy Pizarra właśnie zostały zniweczone.
Powrót do odległej Strażnicy, założonej przez wytyczających szlaki Wędrowców, i uaktywnienie depozytu nie wchodziły w rachubę w tym tysiącleciu bez użycia własnego statku. Loty na tak znaczne dystanse z udziałem przedstawicieli tubylczej cywilizacji rozpoczną się, przy optymistycznych założeniach, dopiero za kilkaset lat, a w niesprzyjających warunkach znacznie później lub wcale.
Wiele obserwacji poczynionych przez wszystkie te lata stworzyło w jego umyśle obraz świata, którego wciąż nie potrafił zaakceptować. Odwiedził krainę dwunożnych ssaków zainteresowanych realizowaniem jedynego celu, jakim było utrzymanie swego miejsca w łańcuchu pokarmowym planety. Tę cywilizację zdominowały zajadłe, zwyrodniałe jednostki, znajdujące się dopiero na początku długiej i wyboistej drogi, prowadzącej do władzy rozumu nad prymitywnym instynktem.
Miną tysiące lat, zanim te wojownicze potwory zrozumieją, że na miano istoty rozumnej zasługuje tylko ten, kto potrafi uwolnić się od niewoli narzuconej przez rzeczy, układy i konieczności, a przy tym pozna cel i sens swojego istnienia; ten, kto jest zdolny pomagać innym, nie oczekując na rewanż, i robi to także wtedy, kiedy nikt go z boku nie podziwia. Istoty te muszą same pojąć, że jedyną władzą godną szacunku jest władza nad samym sobą, nad własnym rozumem.
Jego ostatnie przemyślenia zostaną przekazane następcom, którzy być może podejmą się dokończenia misji, choć podejrzewał, że obserwację tego regionu rozpoczęto i tak zbyt późno, by wyjaśnić wszystkie zagadki jego burzliwej historii.
Kataklizmy wywołane uderzeniami potężnych asteroid, które przed wieloma milionami lat wielokrotnie nawiedzały światy pokrewne tej ziemi, na zawsze zepchnęły z drogi rozwoju ich pierwsze dobrze zapowiadające się kolebki rozumnego życia.
Poprzednicy Inhasu przekazali wiele optymistycznych raportów z eksploracji najbliższych okolic Centralnej Pustki, lecz kilku ostatnich Pielgrzymów przepadło bez wieści właśnie na tej ziemi. Zniknęli, gdy podążali śladami resztek pradawnej cywilizacji ocalałej w zagadkowych okolicznościach, prawdopodobnie jedynie dzięki nieoczekiwanej pomocy z zewnątrz.
Skąd przybyła obca rasa, która odważyła się wkroczyć w życie narodów, próbujących zbudować swój nowy dom tuż obok, w życiodajnym świetle żółtego słońca? Na to pytanie, mimo wielu świadectw obecności w tym regionie galaktyki przedstawicieli nieznanej rasy, poprzednicy Inhasu nie potrafili dać zadowalającej odpowiedzi.
Wędrowcy z całą pewnością stwierdzili jedno: kampania obcych, mająca na celu ratowanie pradawnej rasy istot rozumnych, nie zakończyła się sukcesem. Nieliczna grupa szczęśliwie przesiedlonych, przytłoczona ekstremalnie zmienionymi warunkami życia w nowym świecie, zmagająca się wciąż z groźnymi żywiołami i nieznanymi im drapieżcami, od samego początku skazana została na powolną, bo trwającą wiele epok, nieuchronną zagładę.
Tu, na błękitnej planecie, przetrwali najsilniejsi, gubiąc jednak po drodze zdobycze kultury materialnej, a w końcu także duchowej. Wymarli jako rasa istot rozumnych, zaś ich miejsce niezwłocznie zajęła lokalna człekokształtna nacja przebiegłych, stepowych myśliwych i padlinożerców.
Czy skutecznie, zdecyduje historia.
On sam, Inhasu Chaka, Wędrowiec z narodu Sutrian, już ostatecznie stracił wiarę w świetlaną przyszłość tubylczej cywilizacji. Jego misja, podobnie jak wiele poprzednich, nie przyniosła oczekiwanych odpowiedzi. Prognozy okazały się błędne. Analizy i symulacje zawiodły. Był nadal obcym na tej ziemi. Przyjął rolę Pielgrzyma, który na pewien czas przerwał swoją włóczęgę, by zrozumieć inną myślącą rasę, lecz pamięć wędrowania wciąż ważyła na jego losach. Zachował swobodę odchodzenia, pozostał nomadą. Nie mógł bez końca odwlekać tej niełatwej decyzji.
Już ani chwili dłużej.
Jego myśli niechętnie powróciły do realnego świata.
Ból sprawił, iż doświadczył resztek gasnącej świadomości. Z trudem podniósł głowę i po raz ostatni zawierzył ludzkim zmysłom. Nad polem bitwy unosiło się szaleńcze widmo nienawiści, pragnienia mordu i zniszczenia. Kopyta koni tratowały plac usiany ciałami poległych, miażdżąc wszystko na swojej drodze. Zewsząd otaczały go śmierć i cierpienie.
Poszukał wzrokiem swoich najbliższych. Powrócił tylko na krótką chwilę, jedynie po to, by się z nimi pożegnać.
Odnalazł wszystkich. Byli tuż obok, dziwnie nieruchomi i milczący.
Bez chwili wahania zablokował szlaki dostępowe Su. Od teraz jego niezastąpiony partner powinien zająć się wyłącznie tym, co naprawdę ważne – sporządzeniem przekazu dla następcy, dla kolejnego Pielgrzyma.
I niczym innym.
Czuł, jak życie uchodzi z niego powoli, jakby z ociąganiem. Mimo wyłączenia systemów regenerujących peryferia rozproszonego umysłu i zdublowane ośrodki jego ochrony nadal szukały rozwiązania.
Czuł zwyczajny człowieczy żal, żal pożegnania. Żal maleńkiej córki Umy, jednej z niewielu radości wypełnionego pracą życia. Żal pierwszej i jedynej przyjaciółki, kobiety, żony i kapłanki domowego ogniska, wywodzącej się z rodziny samego Inki, Huayny Cápaca, którą pokochał miłością prawdziwie ludzką, bezwarunkową i absolutną. Żal przyjaciół, uczniów ledwie pojmujących sens jego wywrotowych poglądów. Żal nieodwzajemniony, ponieważ już wszyscy odeszli. Leżeli tuż obok, w kałużach własnej krwi, martwi.
Musi dołączyć do nich właśnie teraz, bez chwili zwłoki.
Tak trzeba.
W ostatnich gorączkowych analizach minionych zdarzeń gasnąca świadomość podpowiedziała mu, że zapomniał o istotnym elemencie spuścizny swojej pracy, a niezbędnym podczas planowania kolejnej, nieodzownej w końcu misji przedstawicieli jego narodu na tej ziemi.
Po raz ostatni sięgnął pamięcią w rejestry zdarzeń i utwierdził się w przekonaniu, że należycie zabezpieczył swoją aktualną bibliotekę i archiwa poprzedników, które zawierały w miarę obiektywną ocenę tej prymitywnej, choć wyjątkowej cywilizacji.
Z trudem wyciągnął zakrwawione ręce do nieruchomych ciał kobiety i dziecka, jedynych istot na tej ziemi, które pokochał w ostatnich chwilach kruchego ludzkiego życia. Uchwycił ich poranione dłonie, rozerwał wewnętrzne łącza i odszedł.
Nie poczuł, kiedy dziecięca dłoń ufnie objęła jego ramię.
Palce Umy zadrżały niecierpliwie. Wczepiona w znajome ciepło ojcowskich rąk zastygła tak samo nieruchoma, choć ciągle pełna nadziei.
Czekała.
Spieczone usta coraz ciszej powtarzały tę samą prośbę. Pomoc jednak nie nadchodziła.
Na zmianę decyzji zabrakło chwili.
Dla Inhasu czas wstrzymał bieg.
Dość dawno nie czytałam tak dobrej serii z gatunku fantastyki naukowej, w której dość zatrważający obraz przyszłości i rozwoju techniki staje się przyczynkiem do wszechstronnej analizy etycznych konsekwencji rewolucji naukowo-technicznej, jakiej jesteśmy obecnie świadkami. Gorąco polecam wam "Piętno Pielgrzyma".
Zachęcam was do zajrzenia na:
Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Javiko
Nie mój gatunek, ale na pewno zyska wielu swoich zwolenników. 😊
OdpowiedzUsuńCieszę się, że książka wypadła tak dobrze. Skutecznie kusisz. To nie mój gatunek, ale mam komu polecić.
OdpowiedzUsuńTen fragment na pewno zachęci zwolenników tego gatunku.
OdpowiedzUsuńNie mój gatunek, ale recenzja fajna!
OdpowiedzUsuńCiekawy początek, ale mi strasznie ciężko się czytało. Fantastyka to mój konik, ale na chwile obecną cykl nie bardzo mnie kusi. Szkoda. Może z czasem to się zmieni. Ludzie się zmieniają, gusta też 😉
OdpowiedzUsuńMoże znajdę dla tej serii, jednak niebawem czas. Nie wiem, ale początek ciekawy.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
świetna recenzja, niestety nie mój gatunek :)
OdpowiedzUsuńCała seria ewentualnie jeszcze przede mną.
OdpowiedzUsuńCoś dla mnie !
OdpowiedzUsuńWładza nad samym sobą to ważna spraw.
OdpowiedzUsuńnie wiem czy to dla mnie
OdpowiedzUsuńAleż to świetnie wygląda!!! No sorry, ale naprawdę wygląda to świetnie.
OdpowiedzUsuńZ chęcią przeczytam całą serię :)
OdpowiedzUsuńAle kusisz! :)
OdpowiedzUsuńMe encantan los libros y las reseñas. Está genial.
OdpowiedzUsuńSaludos.
Jak zawsze ciekawa zapowiedź :)
OdpowiedzUsuńTrochę złożona tematyka raczej nie dla mnie :(
OdpowiedzUsuńFantastyka w pełnej krasie. Może kiedyś się skuszę...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)
Ten cykl bardzo mnie intryguje
OdpowiedzUsuńNie za bardzo przepadam za fantastyką, ale kto wie... Może kiedyś polubię.
OdpowiedzUsuń