"Albo wygrasz życie, albo zostaniesz z pustymi rękami". Fragment książki Piętno dzieciństwa


Wojtek Rawicki pozornie jest szczęśliwy i spełniony zawodowo. Wysokie stanowisko w banku, piękny dom i żona z dziećmi tworzą idylliczny obraz. Tymczasem traumy sprzed lat pozostawiły rany w duszy mężczyzny, które wciąż się nie zagoiły. Lata koszmaru, dręczące sny i nieustanne trudności z ujawnianiem emocji są dla Wojtka wciąż nie do pokonania. Pochopne i złe decyzje dodatkowo skomplikowały jego życie oraz wywołały spiralę niekończących się wyrzutów sumienia. Gdy w wigilijny wieczór Rawicki dowiaduje się, że ma córkę, jego świat ulega nagłej zmianie. Bohater podporządkowuje wszystkie działania jednemu celowi – aby poznać własne dziecko i stać się dla niego tatą. Czy mężczyzna zdoła znaleźć w sobie odwagę i wytrwałość, by zawalczyć o nowe życie? Piętno dzieciństwa to drugi tom dylogii o rodzeństwie Rawickich. W pierwszej powieści Sedno życia swoją historię przedstawiła Edyta. Teraz nadszedł czas, by dopuścić do głosu jej brata - Wojtka.
Do lektury książki "Piętno dzieciństwa" zapraszam was razem z Wydawnictwem Szara Godzina. Dziś możecie przeczytać jej przedpremierowy fragment:


Kiedy siedzisz w szpitalnej poczekalni i wiesz, że gdzieś tam za drzwiami z mlecznego szkła na podgrzewanym stole operacyjnym leży twoje dziecko, a jakiś zamaskowany koleś wielkim, tłustym paluchem dotyka jego bijącego serca, masz ochotę zwariować, zapić się albo jeszcze lepiej skoczyć z mostu, żeby choć przez chwilę nie czuć tego napięcia, strachu i niecierpliwości. Maseczka do usypiania, rurka w tchawicy, inne miękkie rurki wprowadzone do tętnicy i dużego naczynia krwionośnego… Lekarz mógł nie mówić nam tego wszystkiego. Może mniej bym wtedy szalał od ciągłych i niechcianych wizualizacji w mojej otumanionej niepokojem głowie.
   – Idźcie na spacer albo gdzieś. Zajmijcie się czymś. To potrwa kilka godzin. Nie siedźcie tu, bo się wykończycie – sugerował zaprzyjaźniony kardiochirurg, zanim przystąpił do pracy.
   Mówił to bez przekonania. Chyba wiedział, że jego argumenty są bez szans. Te wszystkie moje projekty, strategie, spotkania, konferencje i wykresy to gówno warte zabawki dla niedojrzałych i niepoważnych chłopców w porównaniu z zadaniami, jakie każdego dnia on miał do wykonania. Dłubanie w ludzkim sercu, zwłaszcza w sercu dziecka, musiało mieć coś z magii. Na tych kilka godzin zyskiwał moc i autorytet lokalnego bożka, jakim stawał się dla nieszczęsnych rodziców czekających w podziemnym pomieszczeniu oddzielającym otwarty, pachnący latem świat od sterylnych sal operacyjnych i pooperacyjnych.
   Żałowałem, że nie palę. Gdybym palił, miałbym rozsądny pretekst, by co najmniej raz na godzinę wyprysnąć z tych otchłani na powietrze, zaciągnąć się jednocześnie tlenem, słońcem i tytoniem. Miałbym też czym zająć ręce, międląc nieustannie w garści paczkę papierosów i zapalniczkę, zastanawiając się przy tym, czy już iść zakopcić, czy jeszcze chwilę zaczekać. Nie paliłem, więc nawet ta nikła i wątpliwa rozrywka nie mogła mi pomóc przetrwać tego czasu.
   Popatrzyłem na siedzącą obok mnie Anię. Wyglądała na skupioną, lecz opanowaną, bez śladu zniecierpliwienia. Może dlatego, że przechodziła przez to już trzeci raz, a może po prostu była ode mnie dojrzalsza? Ja po swojemu prezentowałem pozorny spokój. Za to w środku raz za razem rozsypywałem się na kawałki i zbierałem do kupy, jakbym nieustannie bawił się puzzlami. Z lekkim wahaniem sięgnąłem po jej rękę, która dotąd uporczywie wybijała palcami na kolanie jakiś niemy, zwariowany rytm. Złapała mnie kurczowo i ścisnęła tak, że aż pobielały jej knykcie. Dodało mi to odwagi i po chwili objąłem ją wolnym ramieniem, by mogła oprzeć na nim głowę. Tak było lepiej. Odprężyła się. Ja też poczułem się znacznie bardziej komfortowo i bezpiecznie.
   W tym samym pomieszczeniu pod przeciwległą ścianą siedziało dwoje ludzi, równie jak my zdenerwowanych. Przyszli wcześniej i trwali zatopieni w zawieszonej w czasie ponurej katatonii. Kobieta patrzyła w pustą ścianę. Na jej twarzy nie malowało się absolutnie nic. Wyglądała bardzo elegancko, wyfryzowana, z profesjonalnym, choć dyskretnym makijażem i mnóstwem bransoletek połyskujących w blasku lamp jarzących się pod sufitem. Mężczyzna był w garniturze i pod krawatem mimo panującego zaduchu. Siedział z nogą założoną na nogę i co chwilę zerkał na obracany w wypielęgnowanej dłoni telefon, chyba sprawdzając godzinę. Ta ich wytworność kłóciła się ze szpitalną rzeczywistością. Wprawdzie jeszcze niedawno sam wyglądałbym identycznie, jednak chyba
powoli zaczynałem się zmieniać, bo ten krawat razem z marynarką zdawał mi się niedorzeczny. Miałem na sobie zwykłe dżinsy i wygodną koszulę z krótkim rękawem. Wcale niezapiętą na ostatni
guzik. Moja sekretarka pewnie by mnie nie poznała. Podejrzewałem, że gdyby nie ta druga para, zdołalibyśmy z Anią nieco się wyluzować. Swoją postawą wprowadzali do atmosfery coś z podniosłej powagi i nie mieliśmy śmiałości, żeby to przełamać. Nie w głowie nam były pogawędki, choć łączył nas ten sam niepokój i to samo oczekiwanie.
   Nie wiem, ile czasu siedzieliśmy tak niemal bez ruchu. Na chwilę przymknąłem oczy, może nawet się zdrzemnąłem. Czas spływał ze ścian gęstymi i powolnymi strużkami. Nie tak jak woda we wnętrzu jaskini, raczej jak jakaś zastygająca, kleista masa. Niczym nie dało się jej popchnąć ani odgonić. Kiedy wydawało mi się, że tej masy jest już tyle, by wypełnić pomieszczenie niemal po kolana i lepiąc się do wszystkiego, unieruchomić nas na krzesłach na stałe, za mlecznymi drzwiami separującymi bezlitośnie Zuzię dało się zauważyć jakieś zamieszanie. Kilka osób zmaterializowało się z zewnętrznego korytarza i zniknęło za szkłem. Coś się działo. Nasze dziecko było operowane, a tam zapanował niespodziewany rozgardiasz i ruch! Pewnie i hałas, choć do poczekalni nie docierały żadne dźwięki. Zarejestrowałem dookoła czoła i klatki piersiowej dwa równomiernie uciskające kręgi strachu. Aż miałem ochotę wymacać je ręką, takie wydawały mi się realne. Ania chwyciła mocniej moją dłoń, prostując się sztywno na krześle. Poczułem, że muszę coś zrobić, bo inaczej zacznę gryźć do krwi wargi, palce, a potem wszystko dookoła. I ja się uważałem za opanowanego człowieka, spokojnego, umiejącego czekać? Ha, jasne, jednak nie w sytuacji, gdy w otwartej klatce piersiowej pięcioletniej dziewczynki, która jest moją córką, toczy się bój o prawidłową pracę jej serca i o jej całe życie.
   – Pamiętasz? – szeptałem do ucha Ani, żeby tamci nie słyszeli.
   – Obiecałem ci kiedyś w Ojcowie, że wszystko się uda. Pamiętasz?
   Spojrzała na mnie bez słowa i tylko skinęła głową.
   – Tak będzie. Zaufaj mi.
   Desperacko próbowałem trzymać się przekonania, że niemożliwe jest, żeby Zuzi coś się stało. Przecież to byłoby niesprawiedliwe, bo jeszcze w ogóle nie zdążyłem jej poznać. Zdążyłem ją tylko pokochać, a to stanowczo za mało, żeby pozwolić jej odejść. Co chwilę jednak jak fala przypływu wracała do mnie myśl, że przecież jestem w miejscu, w którym każdy rodzic powtarza sobie to samo, bo na śmierć dziecka zawsze jest za wcześnie. Zaklinanie rzeczywistości nie za każdym razem się udaje, a wyrok zapada niezależnie od jakichkolwiek win czy zawirowań przeszłości. To loteria bez nagród pocieszenia. Albo wygrasz życie, albo zostaniesz z pustymi rękami.
   W końcu szklane drzwi się uchyliły i do cichej poczekalni wtoczyło się dwóch mocno zafrasowanych i zmęczonych lekarzy. Całą naszą czwórkę poderwało to do pionu. Jednym z przybyłych był ten nasz. Rozejrzał się nieprzytomnie, więc dopadłem go w jednym susie, czepiając się jego rękawa i nie dając mu szans na zrobienie kroku.
   – Mówże, człowieku! – wymamrotałem.
   – Wojtek, nie teraz. – Odsunął stanowczym ruchem moją rękę.
   – Z Zuzią wszystko dobrze. Skończyliśmy. Potem do was wyjdę – dodał i podszedł w ślad za kolegą do drugiej pary czekających rodziców.
   Ania stała tuż za mną i chyba tak jak mnie zrobiło jej się słabo, bo złapała gwałtownie moje ramię. Nic nie mówiła, w napięciu obserwowała to, co działo się kilka metrów obok. Odwróceni do nas plecami lekarze cichym głosem wyjaśniali coś tamtym ludziom. Po chwili kobieta ugięła się, jakby ktoś podciął jej nogi, i bezwładnie opadła na krzesło. Facet zmienił się na twarzy, przybierając upiornie bladą maskę. Obaj medycy poklepali go pocieszająco po plecach i w pośpiechu zniknęli za szkłem. Mężczyzna usiadł obok płaczącej bezgłośnie żony i objął ją, mamrocząc coś do ucha i zerkając na nas, wyraźnie skrępowany naszą obecnością.
   Niezależnie od tego, co przekazali im lekarze, to nie były dobre nowiny. Zdecydowanym ruchem złapałem Anię za przegub i wyciągnąłem na zewnątrz, żeby zapewnić tej parze chociaż chwilę samotności. Nogi wciąż miałem jak z waty. Znaleźliśmy się w pustym korytarzu. Nie było tam żadnych krzeseł, oparłem się zatem plecami o ścianę i nie pytając o zgodę, przygarnąłem mamę Zuzi
mocno do siebie. Staliśmy tak objęci dobrych kilka minut, powoli odzyskując panowanie nad sobą. Bardziej czułem, niż słyszałem, że Ania cicho płacze. A to przecież było nic. Wiedziałem, że to kompletnie nic w porównaniu z odczuciami tamtych ludzi, którzy zostali w środku.
   Wreszcie odsunęła się ode mnie. Wytarła twarz otwartymi dłońmi, tak jak zwykle robią dzieci, i zapytała:
   – Myślisz, że możemy już tam wrócić?
   – Myślę, że powinniśmy. Mój ulubiony doktorek obiecał, że wyjdzie do nas – dodałem pokrzepiony tym, że skończyli operować.
   – Ty go znasz, prawda? – spytała zaciekawiona, przypomniawszy sobie, że zwrócił się do mnie po imieniu.
   – Znam – przyznałem odważnie. – To on mi objaśniał te zaiwanione w Krakowie dokumenty. Tylko nie zdradź, że ci wygadałem, bo mnie zaszlachtuje na miejscu byle którym skalpelem i będzie od diabła sprzątania.
   Uśmiechnęła się blado, jakby ucieszyła ją ta niespodziewana wizja masakry. Po chwili jednak spoważniała.
   – Wojtek, czuję się podle. Ulżyło mi, a tam jednak coś się stało.
   – To nie jest podłe – tłumaczyłem, zbierając kciukiem z jej policzków ostatnie łzy. – Myślisz przede wszystkim o Zuzi. To normalne i wcale nie znaczy, że innym życzysz źle. To nie to samo. Cholera, dzieci nigdy, nigdzie i w żadnych okolicznościach nie powinny
ani ciężko chorować, ani tym bardziej umierać!
   Wróciliśmy do pomieszczenia z mlecznymi drzwiami, trzymając się za ręce. Te wspólne godziny czekania z nerwowym zakończeniem niespodziewanie znów nas do siebie zbliżyły. Tak jakby strach zdołał wyłupać szeroki wyłom w murze, który w obecności naszej córki zaczął się między nami wznosić.
   Tamta para gdzieś zniknęła. Pewnie wyszli, przemykając obok nas, tylko nie zdołaliśmy tego zauważyć. Znów czekaliśmy. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Ania przysiadła na krześle, a ja krążyłem niemrawo po pomieszczeniu jak tygrys po klatce. Widziałem kiedyś takiego w zoo. Łaził powoli ze zwieszonym łbem wzdłuż szyby, za którą stali gapie. Udawał, że jest totalnie wyluzowany i wszystko ma w zadzie. Jakaś młoda, długonoga piękność na kilometrowych szpilkach stała przy mnie, roztaczając dookoła duszącą woń agresywnych perfum. Trzymała na rękach królika długowłosego z mnóstwem drobnych, różowych spineczek podtrzymujących mu sierść nad oczami. Wyglądało to kuriozalnie, szczególnie że przemawiała do niego jak do dziecka słodkim, miękkim głosem i usiłowała namawiać go do obserwacji tygrysa. Zwierzak był niemal oszalały ze strachu, bo nadmiar bodźców węchowych z okolicznych klatek i z dekoltu właścicielki najwyraźniej pozbawiał go tchu. Jego pani bezmyślnie odbierała to jako nieokiełznany entuzjazm. Zerkała zalotnie w moim kierunku, ewidentnie usiłując nawiązać nić porozumienia na bazie zoologii. Pamiętam, jak wytrwale robiłem z siebie głupa, udając, że kompletnie nie kumam, o co chodzi, i uparcie ją ignorując. Wolałem towarzystwo tygrysa. Stanowczo wolałem. Mimo to poszedłem za nią do słoni, żyraf i pingwinów, a potem teren ogrodu opuściliśmy razem… Zadumałem się nad tym niespodziewanym wspomnieniem i skojarzeniem go z moją obecną, bezcelową wędrówką. Które to było zoo? Nie mogłem sobie przypomnieć, chociaż gdzieś na pograniczu pamięci kołatała mi Praga. Postanowiłem, że muszę kiedyś wybrać się tam z Zuzią. Nie, z obiema. Zdecydowanie z obiema. Zacząłem wyobrażać je sobie w różnych praskich sceneriach: na Hradczanach, na Moście Karola i wśród wąskich uliczek Starego Miasta. Przypomniałem sobie tę wczorajszą dziewczynę od pekińczyka i poczułem gwałtowną ulgę, że zdołałem uciec na czas. Trochę mi to pomogło, chociaż nadal błądziłem wzdłuż ścian niczym kulka ruletki.
   Wreszcie pojawił się kardiochirurg.
   – No i czemu tak biegasz? – rzucił w moją stronę, gdy tylko zarejestrował mnie wzrokiem. – Mówiłem już, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Mała jeszcze śpi i ma spać. Za jakieś dwie godziny przewieziemy ją na OIOM i powoli wybudzimy. Idźcie coś zjeść, a potem zapraszam bezpośrednio już tam.
   – A ci ludzie… – zaczęła Ania, nie mogąc wyrzucić ich z pamięci.
   – Co z ich dzieckiem?
   – Walczymy. Nie martwcie się tym – wyjaśnił lakonicznie, lecz z ciepłym, serdecznym uśmiechem, rozumiejąc i doceniając jej niepokój i troskę. – Z Zuzią wszystko przebiegło naprawdę książkowo. Mogłaby występować w podręcznikach jako wzór idealnego pacjenta. Dziewczyna na medal.
   Uścisnął nam dłonie i zniknął. Wyszliśmy na słoneczne sierpniowe popołudnie i długo przypatrywaliśmy się niebu, oddychając głęboko. Jakby nagle spłynęło na nas banalne i oczywiste odkrycie, że świat jest wspaniały, a życie samo w sobie to ogromne szczęście.
   – Ależ tu pięknie – stwierdziła Ania, gapiąc się na zapchany parking i intensywny, popołudniowy ruch na ulicy Rzgowskiej.
   – Prawda? Też czuję się zachwycony. Nie wiem czemu. Nawet ten korek ma w sobie urok.
   – Dopadło nas szpitalne wariactwo! – Roześmiała się.
   – Jesteś głodna? – spytałem.
   – Jak wilk – przyznała z zapałem. – Pożrę wszystko, co mi podstawisz pod nos.
   Poszliśmy do pizzerii, gdzie cały czas intensywnie przyglądałem się jej dłoniom. Różniły się od rąk tej dziewczyny od królika, tej od pekińczyka i nawet mojej sekretarki. Niby też drobne, wąskie, z długimi palcami, jednak mniej przezroczyste, delikatniejsze i zupełnie inne w dotyku. A może to tylko moje wrażenie? Paznokcie miała krótko przycięte, powleczone jasnym, niemal bezbarwnym lakierem. Wiedziałem dlaczego. To były palce pianistki. Kilometrowe szpony nie pozwoliłyby jej tak grać. A ja przecież chciałem, żeby grała. Wtedy wyglądała na najszczęśliwszą. Była sobą. Rozczulały mnie te jej dłonie i już wcale nie pragnąłem, żeby wyglądały jak tamte.

Jaką cenę w dorosłym życiu płaci człowiek, który doświadczał w dzieciństwie przemocy? Przekonacie się o tym zaglądając do "Piętna dzieciństwa".

Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Szara Godzina

12 komentarzy:

  1. Widzę, że to książka, w której nie zabraknie emocji!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest w planach. Dołączy na pewno do "Pod tym samym niebem". Fragment śliczny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałabym z zaciekawieniem :)
    Mam nadzieję, że kiedyś wystarczy mi czasu na przeczytanie wszystkich książek, które bym chciała ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie jest to książka typowo z moich klimatów, ale może kiedyś dam jej szansę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pierwsza część bardzo mi się podobała, więc tę również chcę przeczytać. 😊

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja mam duszę romantyka więc tytuł zapisuję. Pozdarwiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  7. Ta seria jeszcze przede mną.

    OdpowiedzUsuń
  8. Myślę, że może się spodobać wielu czytelnikom.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger