"(…) pisarzami stajemy się nie dlatego, że nauczono nas tej pasji zza katedry, a z faktu, że od urodzenia tkwi w nas pewien szlachetny, niezłomny, nietuzinkowy gen (…)" - wywiad z Januszem Niżyńskim
Prozę Janusza Niżyńskiego poznałam dzięki niezapomnianej książce "Master Stengraf i synowie. Oblicza miłości". Ogromnie niezmiernie więc cieszy mnie fakt, że miałam możliwość napisania pierwszej, przedpremierowej recenzji najnowszej powieści autora pt. "Portugalska eskapada". Dzisiaj natomiast chciałabym zaprosić was do przeczytania niezwykle inspirującej rozmowy z Januszem Niżyńskim.
Recenzja "Portugalskiej eskapady" - KLIK
Janusz Niżyński to z wykształcenia inżynier, a z zamiłowania meloman i publicysta. Autor od ponad dwóch dekad uprawia działalność literacką, której wizytówką jest jedna z najstarszych stron w polskim internecie janusz.nizynski.pl
W jego dorobku można znaleźć powieści, netowiska oraz bajki dla dzieci i dorosłych, a także felietony zamieszczane w prasie ogólnopolskiej i korporacyjnej.
W jego dorobku można znaleźć powieści, netowiska oraz bajki dla dzieci i dorosłych, a także felietony zamieszczane w prasie ogólnopolskiej i korporacyjnej.
Wioleta Sadowska: Panie Januszu, jest Pan autorem wielu książek, bajek dla dzieci i dorosłych, a także netowisk. Jak rozpoczęła się Pana przygoda z pisaniem, wszak jest Pan z wykształcenia inżynierem?
Janusz Niżyński: Pani Wioleto, na zasadzie rogatej duszy ripostując Pani konkluzję, mógłbym odpowiedzieć pytaniem na pytanie: w czym miałoby przeszkadzać mojemu pisaniu techniczne wykształcenie? Czy Siejak, Dzieduszycki, Kapłanek, Grossman, Páral, Łysiak, czy wielu innych popularnych publicystów-inżynierów nie są najlepszym potwierdzeniem tezy, że w niczym? I mógłbym na tym zakończyć dywagacje. Rozumiem jednak, że w Pani zapytaniu pobrzmiewa nutka ciekawości: oto kolejny przedstawiciel pragmatycznej profesji okazuje się humanistą... Jak to się dzieje?
Na szczęście nie zwykłem
bywać rogatą duszą i dlatego pokornie odpowiem.
Zacznę tak: czemu Panią to
dziwi, że ktoś, kto włada na co dzień szkiełkiem i okiem, nie miałby
jednocześnie po części być humanistą? Przecież jedno wcale nie wyklucza
drugiego!... Tak, posiadam dyplom magistra inżyniera (wydział MEiL Politechniki
Warszawskiej), a nawet dyplomy trzech innych prestiżowych uczelni niemających
nic wspólnego z jakimikolwiek naukami humanistycznymi. Jednak czyż o
wrażliwości serca i duszy absolwenta decyduje kolegium profesorskie ukończonej
szkoły wyższej? Oczywiście, że nie! Nie Alma Mater intronizuje pisarza, a nawet
nie ona kształtuje go i pasuje na humanistę. A przynajmniej nie tylko ona...
Historia literatury dowodzi, że na pisarski parnas wstępowały całe rzesze
autorów bez oprawionych w ramki dyplomów jakiejkolwiek uczelni. Wspomnę tu
chociażby mojego ukochanego bajkopisarza Andersena, czy naszych noblistów:
Reymonta i Szymborską. Ośmielę się zatem w konsekwencji postawić tezę: że
uczelnia nie tylko nie pasuje seminarzystów na władców ludzkich serc i dusz,
ale może nawet nieopatrznie zawężać im postrzeganie świata do obszarów, ku
którym promieniuje jej misja. Ponieważ pisarzami stajemy się nie dlatego, że
nauczono nas tej pasji zza katedry, a z faktu, że od urodzenia tkwi w nas
pewien szlachetny, niezłomny, nietuzinkowy gen (nierzadko ukrywający się w nas
przez długi lata), który umownie nazwę genem pisarza. To właśnie ten gen
pewnego dnia i we mnie się uaktywnił i zachęcił mnie do pisania. Kiedy to było?
Zapewne dopiero gdy zgodnie z porzekadłem: spłodziłem syna, wybudowałem dom,
posadziłem drzewo... Miałem odtąd wreszcie czas dla samego siebie. Ziarno
stymulowane ukrytym dotąd genem wypuściło swój zielony kiełek, do dzisiaj
rozrastając się już w nieduże drzewko.
Teraz pokrótce odpowiedź na
pierwszą część pytania... Otóż będąc młodym chłopakiem i zdradzając już
pierwsze ciągoty do pisania, otrzymałem w podarunku od pewnego białoruskiego
przyjaciela „Poematy prozą” Iwana Turgieniewa. Od pierwszej stronicy te niepozorne
literackie drobiazgi rosyjskiego prozaika, dosłownie poraziły mnie mistrzostwem
swej formy i zwięzłością treści. Miałem ambicję, aby jak Turgieniew w kilku
prostych zdaniach zawrzeć najważniejsze dla człowieka dezyderaty i myśli. I
zacząłem pisać bajki. (Przypomnę, że to właśnie publikacją moich dwujęzycznych
historyjek dla dzieci – „Bajki dla dzieci - Stories for kids” – zadebiutowałem
na tradycyjnym rynku księgarskim). Dlaczego bajki? Bo uznałem, iż najlepiej
rozwijają warsztat pisarza, uczą zwięzłości formy, pointowania treści. Przez
długie lata próbowałem pod względem prostoty wysławiania się naśladować
Turgieniewa. Nawet gdy z czasem dorobiłem się własnego stylu wypowiedzi, to i
tak pozostawał moim niedoścignionym Mistrzem, z którym ponadto od zawsze łączył
mnie koloryt słowiańskiej duszy, a także wertepy i grzęzawiska naszych
narodowych rozdziałów historii.
Wioleta Sadowska: Mnie taki
stan rzeczy w ogóle nie dziwi, ale zawsze za to intryguje. Pana strona janusz.nizynski.pl to jedna z najstarszych stron w polskim
internecie. Kiedy została założona?
Janusz Niżyński: Niestety, nie pamiętam dokładnej daty. Było to jednak w
połowie lat dziewięćdziesiątych, a więc blisko ćwierć wieku temu. Gdy do Polski
przybył z Zachodu Internet, ja – od dzieciństwa fanatyk informatyki (jeden z
pierwszych właścicieli ZX Spectrum, Atari i oczywiście IBM PC/XT) – miałem
swoje informatyczne pięć minut: jako jeden z pierwszych założyłem elektroniczną
pocztę i na jakimś eksperymentalnym serwerze uruchomiłem całkiem prywatną
witrynę. I od razu zacząłem publikować na niej różne dykteryjki i opowiadania.
Oczywiście, nie było jeszcze wtedy pojęcia bloga, nie było jeszcze takiej
szerokiej rzeszy internautów, publicystów, serferów, co dziś. Było jednak ich
na tyle już dużo, albo raczej na tyle mało takich jak ja, aby bez trudu
rozwinąć żagle na publicystycznym dziewiczym internetowym oceanie i dać się im
zauważyć, zdobyć swoich fanów i czytelników, którzy potem przez całe lata
towarzyszyli mi, zachęcając do dalszego publikowania i literackiego rozwoju.
Z Joaną po jej koncercie fado. |
Wioleta Sadowska: To naprawdę
kawał czasu. Kilka dni temu miała miejsce premiera Pana
najnowszej powieści pt. “Portugalska eskapada”. Skąd pomysł na osadzenie fabuły
tej książki w słonecznej Portugalii?
Janusz Niżyński: Wie pani, że do końca nie wiem? Może wykiełkował
samoistnie po moich dwóch kolejnych wyjazdach do tego „słonecznego” kraju?...
Kto wie? Przez długie lata omijałem przecież Portugalię z premedytacją.
Skutecznie odstraszało mnie jej bardzo dalekie usytuowanie – na samym krańcu
Europy. A po drodze przecież tyle ciekawych miejsc do zwiedzania... Więc
jeździłem najpierw po tak zwanych ongiś „demoludach”, potem po mojej ukochanej
Francji, po bliższych i dalszych sąsiadach. Z Paryża „przywiozłem” kilka
opowiadań przydających kolorytu książce „Trzydzieści krótkich opowiadań o
miłości”, z Madrytu – inspirację do napisania „Heloizy i jej warszawskiego
Abelarda”. Przyszła pora i na Portugalię. Już w „Masterze Stengrafie” prawie
połowa akcji rozgrywa się na Maderze, gdzie dwa lata temu spędziłem przeuroczy
urlop. Lecąc zaś w zeszłym roku do Lizbony, przeczuwałem, że i ten wyjazd może
postawić w moim literackim życiorysie niezwyczajną pieczęć. Przeczucie nie
omyliło. A dopomogło mu fado, które nigdzie indziej w świecie nie wybrzmiewa z
taką prawdą przekazu i wzruszającym urokiem, jak w małych portugalskich
knajpkach. Jako odwieczny meloman nie mogłem więc odmówić sobie usłyszenia
rozrzewniającego recitalu tej sztuki „na żywo”. I stało się. I oto w kameralnym
lizbońskim klubie przy rua da Atalaia 45 wysłuchałem koncertu pewnej czarującej
młodej artystki o pseudonimie Joana. W trakcie jej płomiennego energetyzującego
recitalu doznałem inspirującego olśnienia. Zadecydowałem, że jedna z postaci
mojej nowej powieści (dotychczas jedynie kołaczącej się gdzieś po głowie),
będzie portugalską młodą śpiewaczką fado, która przybywając do Polski, zmierzy
się z naszą narodową mentalnością i obcymi jej kulturowo wartościami.
Ostatecznie akcja rozwinęła się nieco inaczej, ale Joana „ocalała”. Jest jedną
z kluczowych postaci „Eskapady”, choć, uczciwie przyznam, uwikłanej w perypetia
od początku do końca będące jedynie wytworem mojej autorskiej, być może nawet
nazbyt wybujałej wyobraźni.
Wioleta Sadowska: Akcja powieści praktycznie w całości rozgrywa się w portugalskich
domach, klubach i na gwarnych ulicach. Czy ma Pan swoje ulubione miejsce w
Portugalii, które poleca czytelnikom?
Janusz
Niżyński: Naturalnie!
O jednym z nich, które miało być i było jednym z celów mojej podróży, przed
wyjazdem dużo się naczytałem, gdyż postanowiłem najpełniej jak to możliwe wczuć
się w atmosferę i otoczenie miejsca, które uznałem za niezwykle ciekawe. Mam tu
na myśli otoczenie pewnych dwóch przepięknych grobowców, spoczywających w
surowym gotyckim wnętrzu największej portugalskiej świątyni Mosteiro de Santa
Maria położonej w niewielkim podstołecznym miasteczku Alcobaça. Jaka wiąże
się z nimi historia? O tym napisałem w mojej książce. Tutaj nie zdradzę
szczegółów, powiem tylko, że jest to historia absolutnie NIESAMOWITA. Innym
miejscem, o którym również wspominam w mojej powieści, jest Instytut wina
Porto, usytuowany nieopodal jednego z najliczniej odwiedzanych tarasów
widokowych Lizbony znanym pod nazwą „Punkt widokowy świętego Piotra z Alcantary”. Większość turystów delektując się
przepiękną panoramą miasta, nie ma pojęcia, że kilka kroków dalej, za kilka
euro może uraczyć się dwudziestoletnią, a nawet trzydziestoletnią lampką
rytualnego wina, uznawanego za jedno z najwspanialszych win świata. Na dodatek
serwowane jest smakoszom w kryształowych firmowych kieliszkach przez
reprezentanta Instytutu w stylowej liberii. Szczerze polecam! Oprócz walorów
smakowych gwarantowane „widowiskowe” wrażenia.
Wioleta
Sadowska: To bezcenne informacje dla fanów podróży wszelakich. Romans i intrygi
to główne składowe tej książki. Który z tych elementów fabularnych sprawiał
Panu większą przyjemność w pisaniu?
Janusz
Niżyński: Romans,
Pani Wioleto. Zawsze romans. Intrygi są tylko jego dopełnieniem. Przystawką,
która odpowiednio doprawiona sprawia, że danie główne nabiera smaku. Uwielbiam
opisywać wysublimowane sceny erotyczne, tak dziś nieodzowne przy kolorowaniu
literatury obyczajowej. Może akurat w przypadku „Eskapady” scenki te nie są
jakoś nadmiernie wyeksponowane. Za to wszędzie tam, gdzie uznałem, że trzeba,
dodają smaczku powieści, ubarwiają ją. Bez nich moja „Eskapada” zbyt bardzo
byłaby purytańsko ugrzeczniona.
Wioleta
Sadowska: Czy miłość to główna płaszczyzna Pana wszystkich powieści?
Janusz
Niżyński: Miłość
była i jest tematem literatury w zasadzie od jej początków, i dobrze się
dzieje, że wciąż nie wypowiedziano na jej temat i nie napisano wszystkiego.
Zresztą, czy ktokolwiek zna obszar dotykający jakiejkolwiek ludzkiej sfery, a w
szczególności: uczuć i doznań, o którym napisano wszystko? Chyba nie. To trochę
tak, jakbyśmy próbowali utrwalić genotyp człowieka i mniemali, że można będzie
się go nauczyć jak tabliczki mnożenia. Nie wiem, kiedy nauka zdoła
usystematyzować i jednoznacznie zinterpretować wszystkie zapisane w DNA ludzkie
geny. Wiem za to, że jakich nie podejmowałaby wybiegów, umknie jej uwadze
przynajmniej ten jeden najpiękniejszy brylant: gen ludzkiej miłości. Ten bowiem
nie poddaje się naukowym osądom szkiełka i oka. Bo miłość, jako fenomen sfery
uczuć, nie jest składnikiem materii. Ona jest sama sobą i sama sobą wytycza
granice bezkresnego oceanu-królestwa, do którego bardzo ograniczony dostęp ma
ludzki rozum. A skoro tak – my pisarze możemy czuć się w tym bezkresie
bezpiecznie. Na każdego, kto wypłynie swoją własną fregatą w ten bezbrzeżny
ocean, czekają nieskończone archipelagi dziewiczych wysp. Ja, jak i wielu
przede mną, do jednego z takich archipelagów dopłynąłem. Teraz z ciekawością
współczesnego eksploratora zwiedzam nietknięte dotąd (przeze mnie) krainy, a
doznawane wrażenia na bieżąco utrwalam w swych kolejnych „pocztówkach”,
opowiadaniach i książkach. Jeśli więc spytała mnie Pani, to zdecydowanie
odpowiem: tak, Pani Wioleto. Miłość jest głównym motywem wszystkich moich
książek. Zadebiutowałem wprawdzie bajkami dla dzieci, ale potem były już same
książki z miłością w pierwszym tle. „Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości”,
„Master Stengraf i synowie – oblicza miłości”, „Kochankowie ze Starych Babic”,
podszyta miłością „Baśń”, „Heloiza i jej warszawski Abelard”, motyw wiekuistej
miłości „Księcia wieczności”... Każda z tych powieści jest w jakimś sensie moim
hołdem składanym temu najwznioślejszemu i najpiękniejszemu ludzkiemu
uczuciu.
Wioleta
Sadowska: Czy od początku pisania “Portugalskiej eskapady” miał Pan zaplanowaną
całą fabułę, czy może jednak bohaterowie żyli swoim własnym życiem?
Janusz
Niżyński: Owszem,
miałem zaplanowaną fabułę, ale tylko w zalążkach. I słusznie Pani podejrzewa,
że w pewnym momencie bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem. Tak jak już
wspomniałem, Joana miała początkowo przyjechać do Polski, do Starych Babic,
gdzie to pełne podmiejskiego uroku podwarszawskie miasteczko od początku do
końca miało użyczyć gościny moim bohaterom. A tymczasem wszystko wzięło w łeb,
jak zamiast Joany jako pierwszy do
Starych Babic przybył z dalekiej Portugalii Manuel. Uznałem, że znaczniej
ciekawiej będzie, gdy zakochany amant miast przy gitarze wyśpiewywać serenady
pod oknem wybranki, bezceremonialnie uprowadzi ją do swego słonecznego kraju,
gdzie wciągnie dziewczynę w sieć rodowych intryg. No i musiałem konstruować
fabułę od nowa. Nie było to na szczęście zadanie bardzo trudne. Kluczowe wątki
nie muszą być sztywno powiązane z miejscem.
Wioleta
Sadowska: Jak widać, przeczucie mnie nie myliło. Jaka jest geneza pomysłu na
wątek bransolety z trucizną i związanej z nią tajemnicy z przeszłości?
Janusz
Niżyński: Autorska
fantazja, pani Wioleto. Nic więcej. Ot, pomysł jak każdy inny. Początkowo do
roli bransolet pretendowały bursztynowe naszyjniki, z nikomu nieznanej pewnej
tajemniczej kolekcji, z której pochodzi także autentyczny i słynny naszyjnik
księżnej brzeskiej Sybilli eksponowany w Muzeum Zamkowym w Malborku. Jednak w
kontekście przeniesienia akcji z Polski do Portugalii uznałem, że bursztyn nie
byłby najodpowiedniejszym rekwizytem. W konsekwencji bursztynowe naszyjniki
zamieniły się w srebrne grawerowane bransolety.
Janusz
Niżyński: Dobre
pytanie. Proszę o następne... Żartuję! Początkowo zamierzałem napisać powieść
dla nastoletniego czytelnika. Taki bowiem, w przeciwieństwie do osób dorosłych
i... dzieci, był przeze mnie dotychczas stanowczo zaniedbywany. W końcu wyszło,
jak wyszło: znowu jest to powieść raczej dla czytelnika dorosłego. Piszę:
„raczej” – bo kryteria są tu bardzo rozmyte i umowne. W przeciwieństwie do
mojej powieści „Baśń”, którą zdecydowanie dedykowałem dojrzałym i pełnoletnim
odbiorcom, tu większość scen nie rozgrywa się ani w zapuszczonych mrocznych
budynkach, ani w nocnych klubach. A i fabuła, mimo jak to Pani obrazowo ujęła w
recenzji – rollercoasterowego (z czasem) tempa, nie jest zbyt trudna do
ogarnięcia. Może więc jednak ambitny nastolatek, ale i dorosły lubujący się w lekturze
romansów dorosły czytelnik? Pewno właśnie taki…
Wioleta
Sadowska: Myślę, że to dość uniwersalna
książka. Gra Pan amatorsko na pianinie. Czy podczas pisania towarzyszy Panu
także muzyka?
Janusz
Niżyński: O tak!
Bardzo często... Dość powiedzieć, że niektóre z moich książek ujrzały światło
dzienne dzięki muzycznym inspiracjom zza pianina. Tak było na przykład z
„Masterem Stengrafem”. Otóż jest w niej taka scena, w której dwoje młodych
ludzi tuląc się do siebie, kołyszą się, pląsają, jakby tańczyli nie na
hotelowym parkiecie, nie na ziemi – a gdzieś w niezmierzonych przestworzach,
wśród dalekich pobłyskujących nad oceanem gwiazd. Tę scenę po raz pierwszy
ujrzałem w mej „rozbujanej w chmurach” wyobraźni, podczas odgrywania przeze
mnie na moim pianinie ukochanego „Misty” Garnera. Do sceny rychło doobraziłem
sobie bieg przypuszczalnych wydarzeń, które zetknęły ze sobą tych dwoje z
hotelu, a następnie, nie popuszczając cugli fantazji, wymyśliłem dla tych
„zagubionych serc i dusz” ciąg dalszy. I w ten sposób powstała cała książka! I
wszystko od jednego, krótkiego, cudownego, mistycznego utworu na fortepian,
który przyszło mi zagrać pewnej nocy… Nie inaczej było z „Portugalską
eskapadą”. Moja żona, miłośniczka fado, nierzadko w wolnych chwilach słucha
swej ukochanej gwiazdy – Marizy. Chcąc nie chcąc i ja dzięki pasji żony
rozsmakowałem się w tej najbardziej z portugalskich sztuk, i podświadomie
podczas audio-sesji kierowałem swe myśli, inspiracje, a nawet całą swą
wyobraźnię ku zaułkom rozśpiewanej Lizbony.
Wioleta
Sadowska: To musiała być niezwykła inspiracja. Co czyta Pan na co dzień?
Janusz
Niżyński: Och,
nie! Znowu proszę o następne pytanie... No dobrze, wiem, że nie ucieknę przed
odpowiedzią, więc lepiej mieć ją już za sobą. Najwygodniej byłoby mi w tym
momencie zbyć Panią humorystycznym stwierdzeniem: w moim domu ja jestem od
pisania książek, a żona od ich czytania (rzecz jasna: nie tylko moich), lecz
byłbym wobec siebie niesprawiedliwym. Mimo
potężnej ilości czasu, który poświęcam na uprawianie mej pisarskiej pasji, w
tym także na prowadzenie facebookowego fanpage’a (jak zapewne i Pani zna to z
autopsji), przy kilkutysięcznej armii sympatyków takie zajęcie bywa bardzo
odpowiedzialne, więc siłą rzeczy i uciążliwe), staram się czytywać „nowinki”
mniej czy bardziej nawiązujące do mej drugiej pasji: pasji melomana. Aktualnie
na przykład rozsmakowuję się w lekturze Uli Ryciak „Nela i Artur. Koncert
intymny Rubinsteinów”, wcześniej odświeżałem pamiętniki Marty Argerich. Poza
tym uwielbiam wszelkie biografie oraz... literaturę historyczną, w
szczególności dotyczącą fenomenu jednej z największych traumatycznych plag,
która w ubiegłym stuleciu zalała cywilizowaną Europę, jaką był Stalinizm. Gdy
tylko wypatrzę w księgarni jakąś nowość spod pióra mego guru Simona Sebana
Montefiore, natychmiast rzucam wszystkie inne swe „pasje” i pogrążam się bez
reszty w lekturze. Bez względu, czy będzie to praca naukowa, czy beletrystyka.
(Montefiore uprawia z równym powodzeniem obie dziedziny).
Wioleta
Sadowska: Z pewnością poświęca Pan dużo pracy nad kształtem swojej autorskiej strony na FB, która posiada prawie
dziesięć tysięcy fanów. Czy czytelnicy „sprzedają” Panu swoje własne historie z
prośbą o umieszczenie ich w książce?
Janusz
Niżyński: Tak,
Pani Wioleto. Czynią to bardzo często. Mało tego, czasem nadsyłają na moją
pocztę całe pamiętniki, a nawet listy i intymną korespondencję od ukochanego
chłopaka, prosząc, abym wykorzystał w swych książkach. Są i tacy (głównie
czytelniczki), którzy traktują mnie jak specjalistę od porad sercowych: chcą,
abym pomógł podjąć jedynie słuszną decyzję. Jeszcze inni oczekują fachowej
oceny ich raczkującej twórczości, a nawet abym udzielił pomocy w „zaistnieniu”
na księgarskim rynku. Oddzielną grupę stanowią fanki, które inicjując wirtualną
znajomość, z góry nadmieniają, że będą bacznie uważały na każde słowo i
wypowiedź, bojąc się, że mógłbym to z premedytacją upublicznić. Miewałem też
sercowe wyznania i prawie oświadczyny... No, ale cóż? Samo życie. Chleb
powszedni niejednego publicysty. Jakoś muszę sobie z tym radzić i jak na razie,
jakoś sobie radzę. Przyjąłem generalną zasadę: unikać porad i krytycznych
opinii. To nie moja rola. Całe szczęście, że mam bardzo mądrą, kochającą i
tolerancyjną towarzyszkę życia. Czuję się pewniej, doznając od niej na co dzień
małżeńskiej wyrozumiałości i wsparcia.
Autor podczas pracy nad kolejną książką. |
Wioleta
Sadowska: Oświadczyny? Pana proza niesamowicie wpływa na czytelników co zresztą
widać po ilości komentarzy pod postami na FB. W książce pojawia się warty
zapamiętania cytat: "(…) świat jest jak książka. Ci którzy nigdy nie
podejmują decyzji o podróży, poznają tylko jej jedną stronę, tę z
okładki…". Może Pan rozwinąć tę myśl?
Janusz
Niżyński: Moja
śp. Mama zwykła była mawiać: „życie jest jak książka – otwieramy okładkę, a
wewnątrz kartka za kartką, rozdział za rozdziałem. I nawet nie obejrzymy się,
jak książka dobiega końca”. Pomyślałem sobie, wiele w tej krótkiej alegorii
racji. Życie, jak często mawiają poeci, to przecież i podróż, którą w znoju i
chwale przemierzamy na własną odpowiedzialność, na własnych nogach. Zgodnie z
wytyczoną marszrutą możemy przez życie przejść mądrze i ciekawie, możemy
przejść: wzdłuż, wszerz, ale także w głąb, zaznając każdego aspektu
przemierzanej drogi. Ale możemy też prześlizgiwać się i ledwie zerkać na nie
zza szyb pędzącego wygodnego samochodu. Jednak co to wtedy za podróż? To tylko
spektakl migających obrazków za oknem jak jakiś film w kinie. Francuski twórca
tekstów do piosenek Gustave Naduad pointował: „Można istnieć, pozostając bez
ruchu. Ale aby żyć pełnią życia trzeba podróżować.” Jeśli więc nie podróżujemy,
o życiu mamy takie pojęcie, jak to, które udało nam się sczytać z okładki. Na
nic więcej czasu nie było... I na ten temat chyba tyle.
Wioleta
Sadowska: Co na koniec chciałby Pan przekazać czytelnikom mojej strony?
Janusz
Niżyński: Zauważyłem, że bardzo wielu z tych
czytelników to blogerzy i recenzenci. Ludzie młodzi, ambitni, niezwykle
oczytani, inteligentni. Aż chciałoby się rzec: kwiat narodu. Mam więc do nich
wielką prośbę: nigdy się nie zmieniajcie mamieni ciemną stroną mocy. Nie
wyrzekajcie się swoich ideałów i zapatrywań. Nie formułujcie nigdy ocen,
dopasowując je do konformistycznych trendów i czyichś oczekiwań. Bądźcie, jak i
jesteście dziś, zawsze sobą. Oceniajcie w zgodzie z własnymi osądami i
wartościami.
Kochani!
Nie ma powodu dopasowywać się do kogokolwiek. To właśnie Wy – dzięki Waszym
arbitralnym werdyktom i krytyce – jesteście dla nas : publicystów i
powieściopisarzy – najprawdziwsi i niepowtarzalni. To nic, że czasem któryś z
pisarzy skrzywi się po recenzji i zaniemówi. Jeśli Wasz osąd był mądry, z
pewnością po autorefleksji przyzna Wam rację, doceni, nabierze jeszcze
większego szacunku. Jeśli nietrafny – nie ugnie się, pójdzie dalej swą twórczą
drogą, nadal sprawnie omijając pustynie i grzęzawiska. Kochani, znad klawiatury
mojego laptopa wszystkich Was pozdrawiam romantycznie – bo od serca i duszy!
Rozwijajcie swe barwne recenzencko-czytelnicze płatki, kwitnijcie!
Zachęcam was do poznania twórczości dzisiejszego bohatera mojego cyklu wywiadów z autorami. Jeśli zaś jesteście ciekawi obrazu intryg i miłości ukazanych w "Portugalskiej eskapadzie", możecie ją kupić bezpośrednio na stronie autora - KLIK
Wpis powstał w ramach współpracy z autorem.
Wpis powstał w ramach współpracy z autorem.
Ciekawy wywiad ;)
OdpowiedzUsuńŚwietny wywiad! Bardzo dobrze się czyta :)
OdpowiedzUsuńTo prawda :)
Usuńbardzo interesujący wywiad. 😊
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że wcześniej nie słyszałam o Panu Januszu.
OdpowiedzUsuńZ ciekawością się czyta ^^ Pozdrawiam!
wy-stardoll.blogspot.com
Wciągający wywiad!
OdpowiedzUsuńŚwietny wywiad. Z ciekawością przeczytałam ;)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa rozmowa, inspirująca postać:)
OdpowiedzUsuńCiekawy wywiad oraz inspirujące przesłanie na zakończenie :) Muszę przyznać, że nie poznałam twórczości pisarza, ale po tym wywiadzie na pewno to zmienię.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy i wyczerpujący wywiad. Pięknie powiedzial dla nas na sam koniec:) Nigdy nie słyszałam o nim, ale z tego co widzę to bardzo ciepły człowek :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za piękne słowa skierowana do nas, czytelników. Ciekawy wywiad. Nie znam jeszcze twórczości tego autora, ale to chyba tylko kwestia czasu.
OdpowiedzUsuńŚwietnie, że przybliżyłaś Nam tego Autora, pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńchyba coś czytałam tego autora
OdpowiedzUsuńNaprawdę interesujący wywiad.
OdpowiedzUsuńWątek bransolety z trucizną...? Brzmi intrygująco. Przy okazji wywiadu dowiedziałam się czegoś na temat książki, która mnie zaciekawiła.
OdpowiedzUsuńUwielbiam wywiady z ludzmi sukcesu, fajnie jest tak poczytać o tym jak oni postrzegają świat i co mają do powiedzenia :)
OdpowiedzUsuńWspaniała rozmowa! :)
OdpowiedzUsuńNiezwykły człowiek, z wielką przyjemnością czytałam ten wywiad, teraz pozostaje tylko sięgnąć po książki :P
OdpowiedzUsuńKolejne potwierdzenie tego, że pisarzem się nie zostaje, pisarzem się jest. Bardzo trudno jest ująć to w ramy, ale ten autor jest właśnie przykładem wyjścia poza nie.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy człowiek. Spodobało mi się, że tak mocno popiera indywidualizm. :)
OdpowiedzUsuńMądry i ciekawy wywiad. Jest co poczytać.
OdpowiedzUsuńprzyjemnie się czytało:)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wywiad, przeczytałam z wielką przyjemnością!
OdpowiedzUsuń